Wpisy archiwalne w kategorii
Kółka do 150 km
Dystans całkowity: | 12454.00 km (w terenie 385.00 km; 3.09%) |
Czas w ruchu: | 534:11 |
Średnia prędkość: | 23.31 km/h |
Maksymalna prędkość: | 62.30 km/h |
Suma podjazdów: | 1450 m |
Liczba aktywności: | 91 |
Średnio na aktywność: | 136.86 km i 5h 52m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 13 kwietnia 2025
Kategoria Grawele, Kółka do 150 km
Mienia i Świder
Eksploracja brzegów rz. Mieni i Świdra. Bardzo ciekawy kierunek. Jeszcze przez tyle mostów na jednej wycieczce nie przejechałem. Szkoda, że na komoocie nie ma takiej kategorii.


- DST 139.00km
- Czas 06:06
- VAVG 22.79km/h
- Sprzęt FELT
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 9 marca 2025
Kategoria Kółka do 150 km
Dolny Bug – mazowiecki interior
Ujechałem się jednak, jest to jedne z lepszych kółek, jakie udało mi się zaplanować w tym regionie.










- DST 131.00km
- Czas 05:35
- VAVG 23.46km/h
- Sprzęt FELT
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 20 października 2024
Kategoria Kółka do 150 km
Za ring DK50, m. Dobre.
Trasa we wschodnim kierunku ma taki urok, że pojawiło się sporo nowych asfaltów, im dalej od obwarzanka warszawskiego tym ruch mniejszy. Poza tym jeśli ktoś lubi paro kilometrowe idealne proste to kierunek dla niego/jej. Skręcając w lewo, bądź w prawo nawigacja wysyła komunikat, a teraz dzida za 4, 5 km następny skręt. Poza tym w pierwszej godzinie jazdy było zimno, ale i pięknie, w końcu schowałem ten aparat i jechałem sobie podziwiając widoki. Za DK 50 nadal jest płasko, nic nie zmienia się, a rozgrzana przednia tarcza ze zdjęcia to nie wynik zjazdu.










- DST 113.00km
- Czas 04:24
- VAVG 25.68km/h
- Sprzęt CA
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 1 września 2024
Kategoria z Tymonem, Kółka do 150 km
Góra Kalwarja
Pierwsza 100 Tymona. Na zakończenie wakacji, powrót o zachodzie słońca, ciepło.
- DST 116.00km
- Czas 06:00
- VAVG 19.33km/h
- Sprzęt CA
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 15 sierpnia 2024
Kategoria Kółka do 150 km
Kampi tomato juice&ride
Wtorek, 30 lipca 2024
Kategoria Górskie, Grawele, Kółka do 150 km
Harz
Harz nieduże pasmo górskie w środkowych Niemczech, stare, wystające, zwietrzałe granity, wielkie pagóry, gęsta sieć szuterów, najwyższy szczyt Brocken (1142 m. n.p.m.), na który prawie wjechałem, chociaż nie planowałem. Zaczęło się niewinne, jadę po płaskim, do pierwszego pasma górskiego około 25 km, jest słonecznie, rześki poranek. Mijam pola, wsie, na drodze ruch minimalny Za Langelsheim rozpoczyna się DDR poprowadzona po dawnym szlaku kolejowym, co tu się wyprawia, aż głowę urywa od atrakcji, jazda lasem, wzdłuż sporego potoku, czasami przy ścianie skalnej sięgającej paru metrów, nieograniczona widoczność, niektóre odcinki drogi prowadzone są po wysokim nasypie, jazda pod wiszącymi wiaduktami, a czasami po nich górą. Niezauważalnie pnę się, ale w sposób umiarkowany, delikatnie, w końcu to szlak kolejowy, radykalnych przewyższeń brak. Słońce tez już przygrzewa, wody w bidonie szybko ubywa, planuje tankować w Clausthal, ale przecinam miasto jakąś starą dzielnicą, drogi pod kątem prostym, przy nich stuletnie wille, szkoda mi było zjeżdżać w dół do sklepu po wodę. Wkrótce znowu jestem otoczonymi pagórami, wszystko we wrzosach, pastelowe kolory, ładnie, pięknie, cicho, spokojnie. Droga pierwsza klasa, jadę Specem, rowerem do dojazdów do pracy po płaskiej Warszawie, tylko opony założyłem szersze, hamulce v-break, kaseta 9-stopniowa Sora, wkrótce znajduję się w dolinie Große Söse, zjawiskowe widoki, cała dolina w zasięgu wzorku, niestety w Harz kornik drukarz, grasuje już od lat 80-tych i te perspektywy są wynikiem ogromnej dewastacji drzewostanu przez niego poczynionych. Przejeżdżam całą dolinę, wkrótce znajdę się na szutrze po przeciwległej stronie, i niekończący się zjazd w dół, na szczęście w dół, bo wody już od dawna nie ma, a złapało mnie południe. Świszcze bębenek, w końcówce złapałem asfalt, jak mi się chce pić...... Stacja kolejowa, tam, chociażby w toalecie uzupełnię bidony, ale okazuje się, że to była stacja, a obecnie taka mała recepcja campingu i sklep, gdzie kupuje 1,5 litra wody. A później sunę do Herzbergu, siadam w pierwszej napotkanej knajpie, która okazuje się lodziarnią na bogato, zamawiam coś, co ma w nazwie pasta, przekonany, że dostanę jakiś makaron, a dostaje ice-pasta, lody w kształcie makaronu. Czym prędzej do Greka na gyrosa z frytkami, na nich wielkie koła cebuli, i do tego na koniec 50 ml anyżówki, w ramach greckiej tradycji i gościnności. Chyba przewróciłbym się pod stół, a tak przytomnie odmawiam, dokańczam piwo, bo przede mną szutry i 4,5h wspinania się w trybie ciągłym, 800 metrów w górę, na odcinku 38 km, w samo południe, z jednym bidonem wody. Dalsza droga to już szuter, dobrej jakości, mało uczęszczane drogi, w zasadzie pustka, pierwsze 10 km i połowa wysokości, w tym 17% ścianka, która pokonuje z buta, pewnie serce weszłoby w takie tętno, że ta woda z bidonu wyparowałaby cala przy pierwszym kontakcie. Cały czas to mozolne piecie się w górę, zrzucam kask. Mijam po drodze parę zamkniętych pensjonatów z wyciągami, niektóre zabite dechami nieczynne na stałe. Tanie loty wszędzie popsuły lokalny biznes turystyczny, ludzie wolą przelecieć dookoła świata, niż pochodzić po okolicy. Sporo tego jest, budynki z lat 70-tych z typową dla tamtego okresu architekturą, chyba wtedy w Niemczej był największy boom ekonomiczny, tłuste lata, kiedy masowo jeszcze nie wyjeżdżano, a wolny czas spędzano regionalnie, i wszyscy mieli góry pieniędzy, a życie i energia były tanie i nikt nie słyszał jeszcze o dziurze ozonowej. W końcu jest, zbudowana w zaciszu, na stoku, w cieniu, pod rozłożystymi konarami, z tarasu piękna panorama, tawerna, siadam, piję, piję, zamawiam 1l wody mrożonej w szkle na wynos, tzn do przelania w bidon i płace 12 EUR, spokojnie mina szachisty, nie daje po sobie poznać, że bez mrugnięcia okiem w tym stanie zapłaciłbym i 80 EUR, a w głębi głowy pulsuje myśl, tylko nie przeliczaj, nie przeliczaj na złocisze. Jadę dalej i myślę końca nie widać, ciągle pod górę, kamyki obijają ramę, czuć, że już jest gdzieś w okolicach 800 m.n.p.m. i w końcu dobijam do jez. Oderteich, widok ma wpływ ożywczy, już znowu chce mi się jechać dalej, pedałować przez te góry, pagóry, wrzosowiska, kamienie. Jest pięknie, jest moc, jezioro wygląda jak pierwotne, nieskażone człowiekiem, trochę przypomina Alaskę, z tego co widziałem w TV, bo ja nielot jestem i wyłącznie przemieszczam się na kołach. Zaraz jest podjazd i wjeżdżam w DK B4, całkiem szeroką, ruchliwą, ale z poboczem drogę. Powoli skleja mi się w głowie, że tu byłem, że do przełomu, przełęczy to jeszcze są do pokonania torfowiska Torfhaus, stroma szutrówka, zakończona ażurowymi betonowymi płytami z 20% nachyleniem pod przełęcz Brokena, którą z buta wchodziłem z dziećmi parę dni temu, prowadząc dyskusje, jak dobrze, że rowerami tędy nie jedziemy i kto i za ile dałby radę wjechać bez podpierania się nogą. No i jakoś poszło, tylko że jest już po 19.00, time slowly is over. Zjeżdżam na wariata, pod 60 km/h na v-brakach, jest asfalt, zamknięta droga dla kołowego ruchu, trochę rowerzystów wspina się, i już zaczyna się golden hour, byle co, pięknieje. Pojawiam się koło 20.00 w dużym turystycznym mieście Ilsenburg, marzy mi się kawa, taka mocna, dobra, petarda, niestety, wszystko zamknięte, jeszcze jest widno, ale kawy już tutaj nie napiję się, o czym informuje mnie miła pani obsługująca bufet tylko z alkoholem. She said: Oh, sorry, it's 8:00 p.m., too late, everything is already closed. Jadę dalej ku końcówce i ku zachodzącemu słońcu, chowa się za horyzontem spektakularnie. I finisz, później było ciemno i zaczęły biegać dzikie zwierzęta.

Dolina Große Söse

podjazd pod Siodło Brocken

jezioro Oderteich

wrzosowiska za Clausthal

pierwszy przystanek i jezioro

trasa po byłym torowisku

torowisko






za Brokenem, zjeżdżam



i finisz, później było ciemno i zaczęły biegać dzikie zwierzęta.

Dolina Große Söse

podjazd pod Siodło Brocken

jezioro Oderteich

wrzosowiska za Clausthal

pierwszy przystanek i jezioro

trasa po byłym torowisku

torowisko






za Brokenem, zjeżdżam



i finisz, później było ciemno i zaczęły biegać dzikie zwierzęta.
- DST 158.00km
- Czas 09:00
- VAVG 17.56km/h
- Sprzęt Specialized crosstrail
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 20 lipca 2024
Kategoria Kółka do 150 km
CA
Kółko, wyrównanie wskazań licznika.
- DST 54.00km
- Czas 02:00
- VAVG 27.00km/h
- Sprzęt CA
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 1 lipca 2024
Kategoria Ekskursja, Grawele, Kółka do 150 km
Kaszëbë party, dzień 2
Po wczorajszym deszczu pozostała rosa i sporo wilgoci w powietrzu, pal sześć 150 zł za nocleg w przyczepie Niewiadówek, cieszę się, że mogę szybko ruszać dalej, i nie muszę zaczynać dnia od suszenia namiotu. Ruszam szuterem w kierunku jez. Orle, jest idealnie jezioro poprzecinane groblami, przeciskam się, po obu stronach woda, a później łąki, krowy, pola, przestrzenie, jest zielono, wkrótce będę nad Żarnowieckim jeziorem. Byłem tam parę lat temu, wtedy pokręciłem się więcej po okolicy, teraz tylko tranzytem. A okolica piękna. Ten dzień był najprzyjemniejszym dniem całej tej krótkiej podróży po Kaszubach, był takim dniem, jaki powinien być: różnorodne widoki, z dobra nawierzchnia, idealna pogoda, i widokiem na morze. Można napisać perfecto, thorougly, w pamięci zapisane jest dużo obrazów, umysł wolny od niepokojów, tak jak było dzień wcześniej. Co tu pisać, R10 okazała się przyjazną trasą, lepszą, niż z 2018 r, szybko mijam Łebę, a trasą na południe od Słowińskiego Parku świetnie jedzie mi się w okolicznościach nadmorskiej przyrody, trzciny, szuwary, podmokłe tereny, niska roślinność, szerokie widoki na zarysowane wydmy w oddali, jakby widać ich kształty, bez szczegółów. Fenomen polskiego wybrzeża, znane miasta okupowane są przez turystów, trudno przecisnąć się, odpocząć, tłok i zagęszczenie. Tereny między miastami to oaza ciszy i spokoju, zwykłe życie, nawet sporo miejsc, które nie żyją z masowej turystyki i wyciskania gości, którzy chcieli posiedzieć raz do roku nad morzem. Trochę sakwiarzy, ale dużo mniej niż w okolicy Dąbek. Nad ranem przechodziły jeszcze nad głową, złowrogie, ciemne, skłębione chmury, teraz sporo przebłysków słońca, robi naprawdę się przyjemnie i optymistycznie. Niestety prognoza zwala z nóg, wkrótce będzie tańczył przez 20 h zimny, deszczowy front, jeszcze go nie czuć, ale na winy.com już jest, zbliża się i powiększa. Rozbijam namiot na kampingu morskim w Ustce, dobra cena, ale właścicielka, czy tam kierowniczka jest unfriendly, ale nie będę rozwijał, być może to wszystko przez ten deszcz. Ale póki co to jest wieczór, zostawiam namiot i jadę na promenadę na rybę, od razu sobie zakładam, że minimum będzie pod stówę. Ryba na wypasie, ale jak to nad morzem płacę 130 zł, kurde trzeba mieć wór pieniędzy na rodzinny wypad nad morze 2 dorosłych, dwójka dzieci. 130x4. + napoje 100, to tylko obiad. Ledwo zdążyłem wrócić i zaczęło kropić, jeszcze po kampingu szwenda się niespokojny duch, Czech z Orawy, który szuka chętnego na lufkę śliwowicy i Mr. prezes śląskiego towarzystwa rowerzystów na objeździe, wszystko jak w komedii. Wsuwam się jak w mumię w ten nieszczęsny namiot, niefortunnie rozbiłem głowa ze spadkiem, pada całą noc, rzęsisty, solidny deszcz, właściwie jestem przekonany, że przepuści tropik, jeszcze w nim nie spałem w bardziej wymagających warunkach, ale wytrzymał. Zdjęcia klasycznie nieostre, trudno, ale w pewnym sensie mają dla mnie wartość sentymentalno, archiwalną i historyczną z powodu jutrzejszego wydarzenia, dlatego zamieszczam je.




















- DST 145.00km
- Czas 07:42
- VAVG 18.83km/h
- Sprzęt Giant Revolt
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 30 czerwca 2024
Kategoria Ekskursja, Grawele, Kółka do 150 km
Kaszëbë party, dzień 1
To był bardzo ciężki dzień. W planie mam włóczęgę po Kaszubach i rzut okiem na bałtyckie klify. Czekam na peronie na pociąg do Tczewa, jest 5.00 rano, niedziela, Legionowo, do którego z M. mam 20 parę kilometrów, dla bezpieczeństwa wyjeżdżam przed 4.00, a wstaje po 2.00, trochę chore. Jest rześki poranek, jadę od razu na krótko, droga przez las, asfalt dobrej jakość, ciężko z tym całym szpejem, 2 małe sakwy po 15 l, na środku bagażnika namiot 1-os, i materac. Stabilność i manewrowość roweru jest inna, trzeba się przyzwyczaić, trochę prowadzi się jak autobus. Nie mogę wykonywać jakiś gwałtownych ruchów, a może to co wydarzy się za 3 dni, to były jakieś pierwsze znaki.
Tczew, niestety nie oglądam rynku, a szkoda. Zwiedzanie, gdy zaplanowane są ponad 200 km dystanse, jest raczej słabe, będę to zmieniał, mam poczucie, że ciągle się gdzieś spieszę. A chyba nie o to w tym chodzi.
Pierwszy przystanek jez. Godziszewskie, odpoczywam na ławce z widokiem na błyszczącą w słońcu taflę wody, jest idealnie, siedzę na sporym wzniesieniu, żuje sandwicha, wiaterek, jeszcze jest przed 9.00, upał nie daje się we znaki, widok fenomenalny, myślę sobie, że jak tak dalej będzie to wyjazd pierwsza klasa. Później zagłębiam się w teren, szuter, pola, lasy, najbardziej nie lubię gdy nawigacja przekierowuje mnie, z drogi dobrej jakość w jakiś ujeb, koleiny, i w niepewność. Dzień robi się coraz bardziej, taki lepki, słońce nagrzewa powietrze, że coraz trudniej nim oddychać.
Jezioro Przywidzkie mam po prawej, szutrówka po nasypie, co raz piękno tego miejsca odsłaniają gęsto go chroniące krzaki i drzewa. Jest rozmach, trochę Kanada, trudno skupić mi się na drodze, wypatruje ciągle jakiejś szczeliny, żeby popatrzeć na przestrzenie. Niestety nie udało się zrobić zdjęć. Później droga dobrej jakości aż do Łapina Kartuskiego, w nim wpadam na szlak Wanogi, którym będę, teraz się przemieszał. W planie Wejherowo. Duszno, gorąco, a przede mną jeszcze do przejechania z południa na północ park trójmiejski, chociaż spodziewałem się przewyższeń, ale nie aż takich. Solidna burza wisi nad grzbietem.
Wszystkie fakty są przeciwko mnie rower za ciężki, trudno manewruje się nim, przeważnie jeżdżę na lekko i krótko. Trójmiejski park to wyzwanie nawigacyjnie, poprzecinany jest tysiącem odnóg, skrzyżowań, wyborów i możliwości, i w tym gąszczu trudno znaleźć ten jedyny wariant. Zdarza się, że na zjazdach wybieram drogę najlepszej jakości, a po czasie nawigacja nakazuje powrót i pnę się mozolnie, bo trzeba było wcześniej skręcić. Poza tym to są prawie góry, szczególnie w drugiej części na wysokości Sopotu. Jadę i tak sobie myślę, że ta cała ziemia z zagłębienia zatoki gdańskiej musiała gdzieś się podziać, i wiadomo, usypano z niej trójmiejski park. On naprawdę jest świetny i kryje pewnie niezliczoną ilość tzw. miejscówek, zakamarków i tajemnic. Można pozazdrościć takiego miejsca, widoki na morze, statki i wyjątkowość życia portowego, a po drugiej stronie autostrady, prawdziwie górskie podjazdy z serpentynami, zjazdami, dobrej jakości drogi, oraz starym lasem. Niestety pogoda, wyzwanie kilometrowe, ciężar roweru, nieznajomość terenu, to czynniki, które nie pozwalają do końca cieszyć mi się tym miejscem. Jadę automatycznie, aby szybciej, często zdzieram klocki, bo nagle zjazd kończy się koleinami. Jak zawsze mam problem z uzupełnieniem wody w bidonach, nie udało się nic kupić do jedzenia. Logistycznie wtopa, a najgorsze, że zapowiada się niezwyczajny ostrzał burzowy, już coraz mniej ludzi w parku, kto może to umyka, duszno, mam wrażenie, że wszystko się lepi, zrywa się wiatr, i tak ciemniej, zdejmuje okulary, żeby nie pogłębiać wrażenia grozy. Jadę, pokonując kolejne serpentyny, jedna za drugą, realizuje jakiś plan z Garmina, trzymam się niebieskiej linii, złożonej z pikseli, cyfrowych i elektrycznych wyświetleń, nie jest to chyba jakieś dobre wiązanie z rzeczywistością, nie jest to pewny i mocny marynarski supeł. Spadają pierwsze krople, są wielkie i rzadkie, jakby ktoś wyżymał szmatę, ale jest tak duszno, że i one w większej ilości nie przebijają się do ziemi, pewnie wyparowują w tym nagrzanym powietrzu, w końcu widzę miasto, jest dziura z tego parku, z tych gór, ratunek, ucieczka. Dwupasmówką jadę w kierunku stacji PKP, żeby ewakuować się do Wejherowa na nocleg, który nawet jeszcze nie jest ugadany. W pociągu dopada mnie, ulało się, w końcu wytchnienie, woda leje się strumieniami, bije wściekle w blaszany dach, ludzie w takim półśnie, w amoku, przysypiają, patrzymy nieprzytomnie w okno, a tam szaro, nic nie widać. Trwa to krótko, tyle, co z Redy do Wejherowa dojechać pociągiem miejskim, dzwonię na taki jedyny w okolicy agro camping, nic dużego, taka prowizorka. Trawy mokre i długie do kolan, zniechęcają mnie do rozbijania namiotu, biorę za 150 zł nocleg w przyczepie Niewiadówek, kładę się i zapadam w sobie. Mam namiot Jack Woskin-Gossamer, tunelowy, w zasadzie to taka trumna, niski, wąski, bez opcji bagażowej, jest to prawdziwy koszmar i nienawidzę w nim spać. Klaustrofobiczny piece of shit. Niestety aparat zepsuł się i wszystkie zdjęcia z wyjazdu mam nieostre.


Tczew, niestety nie oglądam rynku, a szkoda. Zwiedzanie, gdy zaplanowane są ponad 200 km dystanse, jest raczej słabe, będę to zmieniał, mam poczucie, że ciągle się gdzieś spieszę. A chyba nie o to w tym chodzi.
Pierwszy przystanek jez. Godziszewskie, odpoczywam na ławce z widokiem na błyszczącą w słońcu taflę wody, jest idealnie, siedzę na sporym wzniesieniu, żuje sandwicha, wiaterek, jeszcze jest przed 9.00, upał nie daje się we znaki, widok fenomenalny, myślę sobie, że jak tak dalej będzie to wyjazd pierwsza klasa. Później zagłębiam się w teren, szuter, pola, lasy, najbardziej nie lubię gdy nawigacja przekierowuje mnie, z drogi dobrej jakość w jakiś ujeb, koleiny, i w niepewność. Dzień robi się coraz bardziej, taki lepki, słońce nagrzewa powietrze, że coraz trudniej nim oddychać.
Jezioro Przywidzkie mam po prawej, szutrówka po nasypie, co raz piękno tego miejsca odsłaniają gęsto go chroniące krzaki i drzewa. Jest rozmach, trochę Kanada, trudno skupić mi się na drodze, wypatruje ciągle jakiejś szczeliny, żeby popatrzeć na przestrzenie. Niestety nie udało się zrobić zdjęć. Później droga dobrej jakości aż do Łapina Kartuskiego, w nim wpadam na szlak Wanogi, którym będę, teraz się przemieszał. W planie Wejherowo. Duszno, gorąco, a przede mną jeszcze do przejechania z południa na północ park trójmiejski, chociaż spodziewałem się przewyższeń, ale nie aż takich. Solidna burza wisi nad grzbietem.
Wszystkie fakty są przeciwko mnie rower za ciężki, trudno manewruje się nim, przeważnie jeżdżę na lekko i krótko. Trójmiejski park to wyzwanie nawigacyjnie, poprzecinany jest tysiącem odnóg, skrzyżowań, wyborów i możliwości, i w tym gąszczu trudno znaleźć ten jedyny wariant. Zdarza się, że na zjazdach wybieram drogę najlepszej jakości, a po czasie nawigacja nakazuje powrót i pnę się mozolnie, bo trzeba było wcześniej skręcić. Poza tym to są prawie góry, szczególnie w drugiej części na wysokości Sopotu. Jadę i tak sobie myślę, że ta cała ziemia z zagłębienia zatoki gdańskiej musiała gdzieś się podziać, i wiadomo, usypano z niej trójmiejski park. On naprawdę jest świetny i kryje pewnie niezliczoną ilość tzw. miejscówek, zakamarków i tajemnic. Można pozazdrościć takiego miejsca, widoki na morze, statki i wyjątkowość życia portowego, a po drugiej stronie autostrady, prawdziwie górskie podjazdy z serpentynami, zjazdami, dobrej jakości drogi, oraz starym lasem. Niestety pogoda, wyzwanie kilometrowe, ciężar roweru, nieznajomość terenu, to czynniki, które nie pozwalają do końca cieszyć mi się tym miejscem. Jadę automatycznie, aby szybciej, często zdzieram klocki, bo nagle zjazd kończy się koleinami. Jak zawsze mam problem z uzupełnieniem wody w bidonach, nie udało się nic kupić do jedzenia. Logistycznie wtopa, a najgorsze, że zapowiada się niezwyczajny ostrzał burzowy, już coraz mniej ludzi w parku, kto może to umyka, duszno, mam wrażenie, że wszystko się lepi, zrywa się wiatr, i tak ciemniej, zdejmuje okulary, żeby nie pogłębiać wrażenia grozy. Jadę, pokonując kolejne serpentyny, jedna za drugą, realizuje jakiś plan z Garmina, trzymam się niebieskiej linii, złożonej z pikseli, cyfrowych i elektrycznych wyświetleń, nie jest to chyba jakieś dobre wiązanie z rzeczywistością, nie jest to pewny i mocny marynarski supeł. Spadają pierwsze krople, są wielkie i rzadkie, jakby ktoś wyżymał szmatę, ale jest tak duszno, że i one w większej ilości nie przebijają się do ziemi, pewnie wyparowują w tym nagrzanym powietrzu, w końcu widzę miasto, jest dziura z tego parku, z tych gór, ratunek, ucieczka. Dwupasmówką jadę w kierunku stacji PKP, żeby ewakuować się do Wejherowa na nocleg, który nawet jeszcze nie jest ugadany. W pociągu dopada mnie, ulało się, w końcu wytchnienie, woda leje się strumieniami, bije wściekle w blaszany dach, ludzie w takim półśnie, w amoku, przysypiają, patrzymy nieprzytomnie w okno, a tam szaro, nic nie widać. Trwa to krótko, tyle, co z Redy do Wejherowa dojechać pociągiem miejskim, dzwonię na taki jedyny w okolicy agro camping, nic dużego, taka prowizorka. Trawy mokre i długie do kolan, zniechęcają mnie do rozbijania namiotu, biorę za 150 zł nocleg w przyczepie Niewiadówek, kładę się i zapadam w sobie. Mam namiot Jack Woskin-Gossamer, tunelowy, w zasadzie to taka trumna, niski, wąski, bez opcji bagażowej, jest to prawdziwy koszmar i nienawidzę w nim spać. Klaustrofobiczny piece of shit. Niestety aparat zepsuł się i wszystkie zdjęcia z wyjazdu mam nieostre.


- DST 135.00km
- Czas 07:27
- VAVG 18.12km/h
- Sprzęt Giant Revolt
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 19 maja 2024
Kategoria Grawele, Kółka do 150 km
Bliski Wschód 2024
mazowieckie płaszczyzny, fajnie jechało się, wstrzeliłem się w miarę spoko drogi,






- DST 135.00km
- Czas 05:25
- VAVG 24.92km/h
- Sprzęt Giant Revolt
- Aktywność Jazda na rowerze