Informacje

  • Wszystkie kilometry: 124080.10 km
  • Km w terenie: 1081.00 km (0.87%)
  • Czas na rowerze: 234d 20h 29m
  • Prędkość średnia: 21.60 km/h
  • Suma w górę: 5656 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy tomek1973.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Górskie

Dystans całkowity:1550.00 km (w terenie 229.00 km; 14.77%)
Czas w ruchu:95:26
Średnia prędkość:16.24 km/h
Maksymalna prędkość:62.30 km/h
Suma podjazdów:5656 m
Liczba aktywności:21
Średnio na aktywność:73.81 km i 4h 32m
Więcej statystyk
Wtorek, 30 lipca 2024 Kategoria Górskie, Grawele, Kółka do 150 km

Harz

Harz nieduże pasmo górskie w środkowych Niemczech, stare, wystające, zwietrzałe granity, wielkie pagóry, gęsta sieć szuterów, najwyższy szczyt Brocken (1142 m. n.p.m.), na który prawie wjechałem, chociaż nie planowałem. Zaczęło się niewinne, jadę po płaskim, do pierwszego pasma górskiego około 25 km, jest słonecznie, rześki poranek. Mijam pola, wsie, na drodze ruch minimalny Za Langelsheim rozpoczyna się DDR poprowadzona po dawnym szlaku kolejowym, co tu się wyprawia, aż głowę urywa od atrakcji, jazda lasem, wzdłuż sporego potoku, czasami przy ścianie skalnej sięgającej paru metrów, nieograniczona widoczność,  niektóre odcinki drogi prowadzone są po wysokim nasypie, jazda pod wiszącymi wiaduktami, a czasami po nich górą. Niezauważalnie pnę się, ale w sposób umiarkowany, delikatnie, w końcu to szlak kolejowy, radykalnych przewyższeń brak. Słońce tez już przygrzewa, wody w bidonie szybko ubywa, planuje tankować w Clausthal, ale przecinam miasto jakąś starą dzielnicą, drogi pod kątem prostym, przy nich stuletnie wille, szkoda mi było zjeżdżać w dół do sklepu po wodę. Wkrótce znowu jestem otoczonymi pagórami, wszystko we wrzosach, pastelowe kolory, ładnie, pięknie, cicho, spokojnie. Droga pierwsza klasa, jadę Specem, rowerem do dojazdów do pracy po płaskiej Warszawie, tylko opony założyłem szersze, hamulce v-break, kaseta 9-stopniowa Sora, wkrótce znajduję się w dolinie Große Söse, zjawiskowe widoki, cała dolina w zasięgu wzorku, niestety w Harz kornik drukarz, grasuje już od lat 80-tych i te perspektywy są wynikiem ogromnej dewastacji drzewostanu przez niego poczynionych. Przejeżdżam całą dolinę, wkrótce znajdę się na szutrze po przeciwległej stronie, i niekończący się zjazd w dół, na szczęście w dół, bo wody już od dawna nie ma, a złapało mnie południe. Świszcze bębenek, w końcówce złapałem asfalt, jak mi się chce pić...... Stacja kolejowa, tam, chociażby w toalecie uzupełnię bidony, ale okazuje się, że to była stacja, a obecnie taka mała recepcja campingu i sklep, gdzie kupuje 1,5 litra wody. A później sunę do Herzbergu, siadam w pierwszej napotkanej knajpie, która okazuje się lodziarnią na bogato, zamawiam coś, co ma w nazwie pasta, przekonany, że dostanę jakiś makaron, a dostaje ice-pasta, lody w kształcie makaronu.  Czym prędzej do Greka na gyrosa z frytkami, na nich wielkie koła cebuli, i do tego na koniec 50 ml anyżówki, w ramach greckiej tradycji i gościnności. Chyba przewróciłbym się pod stół, a tak przytomnie odmawiam, dokańczam piwo, bo przede mną szutry i 4,5h wspinania się w trybie ciągłym, 800 metrów w górę, na odcinku 38 km, w samo południe, z jednym bidonem wody. Dalsza droga to już szuter, dobrej jakości, mało uczęszczane drogi, w zasadzie pustka, pierwsze 10 km i połowa wysokości, w tym 17% ścianka, która pokonuje z buta, pewnie serce weszłoby w takie tętno, że ta woda z bidonu wyparowałaby cala przy pierwszym kontakcie. Cały czas to mozolne piecie się w górę, zrzucam kask. Mijam po drodze parę zamkniętych pensjonatów z wyciągami, niektóre zabite dechami nieczynne na stałe. Tanie loty wszędzie popsuły lokalny biznes turystyczny, ludzie wolą przelecieć dookoła świata, niż pochodzić po okolicy. Sporo tego jest, budynki z lat 70-tych z typową dla tamtego okresu architekturą, chyba wtedy w Niemczej był największy boom ekonomiczny, tłuste lata, kiedy masowo jeszcze nie wyjeżdżano, a wolny czas spędzano regionalnie, i wszyscy mieli góry pieniędzy, a życie i energia były tanie i nikt nie słyszał jeszcze o dziurze ozonowej. W końcu jest, zbudowana w zaciszu, na stoku, w cieniu, pod rozłożystymi konarami, z tarasu piękna panorama, tawerna, siadam, piję, piję, zamawiam 1l wody mrożonej w szkle na wynos, tzn do przelania w bidon i płace 12 EUR, spokojnie mina szachisty, nie daje po sobie poznać, że bez mrugnięcia okiem w tym stanie zapłaciłbym i 80 EUR, a w głębi głowy pulsuje myśl, tylko nie przeliczaj, nie przeliczaj na złocisze. Jadę dalej i myślę końca nie widać, ciągle pod górę, kamyki obijają ramę, czuć, że już jest gdzieś w okolicach 800 m.n.p.m. i w końcu dobijam do jez. Oderteich, widok ma wpływ ożywczy, już znowu chce mi się jechać dalej, pedałować przez te góry, pagóry, wrzosowiska, kamienie. Jest pięknie, jest moc, jezioro wygląda jak pierwotne, nieskażone człowiekiem, trochę przypomina Alaskę, z tego co widziałem w TV, bo ja nielot jestem i wyłącznie przemieszczam się na kołach. Zaraz jest podjazd i wjeżdżam w DK B4, całkiem szeroką, ruchliwą, ale z poboczem drogę. Powoli skleja mi się w głowie, że tu byłem, że do przełomu, przełęczy to jeszcze są do pokonania torfowiska Torfhaus, stroma szutrówka, zakończona ażurowymi betonowymi płytami z 20% nachyleniem pod przełęcz Brokena, którą z buta wchodziłem z dziećmi parę dni temu, prowadząc dyskusje, jak dobrze, że rowerami tędy nie jedziemy i kto i za ile dałby radę wjechać bez podpierania się nogą. No i jakoś poszło, tylko że jest już po 19.00, time slowly is over. Zjeżdżam na wariata, pod 60 km/h na v-brakach, jest asfalt, zamknięta droga dla kołowego ruchu, trochę rowerzystów wspina się, i już zaczyna się golden hour, byle co, pięknieje. Pojawiam się koło 20.00 w dużym turystycznym mieście Ilsenburg, marzy mi się kawa, taka mocna, dobra, petarda, niestety, wszystko zamknięte, jeszcze jest  widno, ale kawy już tutaj nie napiję się, o czym informuje mnie miła pani obsługująca bufet tylko z alkoholem. She said: Oh, sorry, it's 8:00 p.m., too late, everything is already closed.  Jadę dalej ku końcówce i ku zachodzącemu słońcu, chowa się za horyzontem spektakularnie. I finisz, później było ciemno i zaczęły biegać dzikie zwierzęta.



Dolina Große Söse


podjazd pod Siodło Brocken


jezioro Oderteich


wrzosowiska za Clausthal


pierwszy przystanek i jezioro


trasa po byłym torowisku


torowisko














za Brokenem, zjeżdżam






i finisz, później było ciemno i zaczęły biegać dzikie zwierzęta. 

Piątek, 30 czerwca 2023 Kategoria Górskie, Kółka do 75 km, Grawele

Jeseniki, priessnitz d.3

Udany dzień tak, jak dwa dni poprzednie. Cała trasa ciekawa i udana. 





1. do Priessnitz:
https://www.komoot.com/pl-pl/tour/1195188345?ref=w...
2. Certove Kameny:
https://www.komoot.com/pl-pl/tour/1195188354?ref=w...
3. Rejviz, cesta R55:
https://www.komoot.com/pl-pl/tour/1195188372?ref=w...

  • DST 66.00km
  • Czas 03:45
  • VAVG 17.60km/h
  • Sprzęt Giant Revolt
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 29 czerwca 2023 Kategoria Górskie, Grawele, Kółka do 75 km

Jeseniki, czeska historia, d.2

Najgorszą akcją w biwakowaniu jest stały, nocny nacisk wody na pęcherz, gdy dla odzyskania własnego spokoju trzeba stoczyć się  za miękkiego materaca, cicho rozsunąć dwa długie i wijące się błyskawiczne zamki, wyjść, cudem znaleźć klapki i przeciąć wzdłuż zawsze mokry trawnik, zderzając się z ciemnością nocy lub  chłodem poranka. Oczywiście wszystko zgodnie z zasadą, że namiot najlepiej jest rozbić na uboczu, z dala od zapachów szaletu i wiecznie szwendających się ludzi. 
Najlepsza w biwakowaniu jest pierwsza kawa zaparzona na camping gazie, diabelsko mocna, gęsta, zawiesista i nieokiełzaną szczyptą cukru. Powolne picie jej i patrzenie się na wschód, gdy czerń nocy, unosi się w górę, ustępuje powoli, a na linii horyzontu rysuje się srebrna kreska, oślepiająca, chłodna, która w swoim blasku pochłania domy, łąki, drogi, lasy, pola, odcina je od widoczności.
Nie lubię tego całego pakowania się przed wyjazdem, szukania, kompletowania, przewidywania, dętki, łatki, klei, imbusy, kurtka deszczowa, lampki, lampka zapasowa, i to wieczne poczucie, że czegoś zapomniałem, a torba i tak zmieniła już swoją naturalną formę.
Lubię gdy wszystko jest już gotowe, jadę, mięśnie nie współpracują, zakwaszone po wczorajszym, 100 km w poziomie i 2600 m w pionie, ale jeszcze chwila i przypomną sobie, odzyskam ten naturalny obrotowy ruch. Zaraz za bramą campingu jest skręt i wyrasta stromy garb, bezwzględny, na tyle wysoki, że zasłania kolejny widok, wiedzie przez niego prosta, wąska asfaltowa droga, taka poprowadzona na kreskę, trzeba się napiąć, przerzucić tryby napędu na minimalne z tyłu i przodu i jakoś młynkiem pokonać go. Co też ten dzisiejszy dzień jeszcze przyniesie.
Lubię Czechy, a może bardziej to wyobrażenie moje o Czechach, bez klerykalnej histerii i obłudy, bardziej zrośnięci historycznie z kulturą zachodnią, i to czego brakuje mi w moim kraju, to łatwiej odnajduje tam, przynajmniej teoretycznie. A to, co jest namacalne i od razu można pochwalić, to system oznaczenia cyklotras, uporządkowane ścieżki, dróżki, spokojne asfalty w jakiś jednolity system, który sprawia wrażenie, że moje jeżdżenie bez celu ma jednak jakiś sens. 
Pierwsze kilometry to łagodnie pod górę, wyjeżdżam z lasu na pagórkowate pastwiska, w tle dwie duże górki, gęsto i równo zarośnięte lasem, zamykają panoramę doliny, ich  krawędzie rozmiękczone światłem, przebijają się przez poranną mgłę, a na pierwszym planie łąki, łażą po nich krowy, owce, ładnie, zroszona czerwcowa zieleń, chmury raz zasłaniają, a później odsłaniają światło, przyjemna do obejrzenia rozległa przestrzeń, prawie nieskończona. Zatrzymałem się, chociaż nie planowałem, oparłem Gianta o drewnianą żerdź. Cisza absolutna, słychać zwierzęta przeżuwające trawę, wstrzymuje oddech, żeby doznania pogłębić, czuje przesuwające, oplatające mnie powietrze, znienacka za pleców wyłania się skoda favoritka, która na jałowym biegu zsunęła się w głąb doliny.

Za chwilę będę podjeżdżał pod Złote Hory, egzotycznie brzmi, a złoto kojarzy się z nagrodą, wiadomo, widoki panoram  okupione strużką potu. Podjazd długi, ale łagodny, poprowadzony po stoku, po prawej widać równinę śląsko-opolską, a z niej już na granicy polsko-czeskiej wyrastają góry, bez gradacji, stopniowania, nagle wyrastają usypane wzdłuż zalesione kopce, tworzące doliny, królestwa światła i cienia. Oglądam sobie to zjawisko, całe życie spędziłem na równinach i ten widok jest dla mnie równie atrakcyjny jak pusta plaża z szumiącym Bałtykiem. 
Do przygranicznego miasta 400 metrów w dół, klocki hamulcowe dociśnięte przez zapadające się klamki, dobrze, że ten kopiec podjeżdżałem z przeciwnej strony. Samo miasto Zlate Hory nie zauważam tam nic ciekawego poza dobrze zapowiadającą się nazwą, zbaczam do niego z ciekawości, wyjeżdżam rozczarowany z rogalikiem i kawą w żołądku. 

Czarny, gładki, równo przedzielony przez dwie białe linie asfalt, odkryty, nie ma na nim nawet przydrożnych drzew, rozpuszcza się już od gorąca, wciągam to rozgrzane  stojące powietrze, i jadę przez ten łagodny ciągnący się po linię horyzontu podjazd, taki, że z bliskiej perspektywy wydaje się, że jednak jest w dół, tylko dlaczego tak jest ciężko, szukam biegu, skacze łańcuch po kasecie i jakoś nie mogę się ułożyć. W końcu publiczna studnia, jeśli jest tutaj, to znaczy, że moja męka nie jest tylko subiektywnym odczuciem, a przy wodzie napełnia bidony A., cyklista z Prudnika, razem będziemy jechać do Jesenika. Wspinamy się, po lewej ogromne przestrzenie wyciętego lasu, A. opowiada o tym, że, parę lat temu jechało się tędy gęstym świerkowym lasem, niestety padł ofiarą kornika drukarza, a resztę dokończyły piły i zacięcie czeskich drwali, pozostało zniszczenie i widok na otwartą przestrzeń z białego domku ze zdjęcia.
Podjazd kończy się i wjeżdżamy do Reviz, najwyżej położonej wsi w Czechach. Ciekawe miejsce, przypominające plan filmowy, westernowe miasteczko, kolorowe domy, każdy inny, w swoim rodzaju, w końcu restauracja, w której oparcia drewnianych krzeseł wyrzeźbione są w twarze znanych czeskich polityków, ludzi kultury, historii. Jadłem tam najlepszą zupę czosnkową. Do Jesenika można śmignąć asfaltem i chyba to jest zjazd, lub pojechać przez las, trzeba tylko wspiąć się na przełęcz położoną na wysokości 1050 m. n.p.m. i później zjechać po szutrze. Wybieramy wariant leśny. W lesie duża wilgotność, bujna roślinność, A. mówi, że to dzięki częstym opadom deszczu, odpowiadam mu, że na Mazowszu bywają miesiące bez kropli deszczu, i efekt cieplarniany już się toczy. I tak pniemy się w cieniu wielkich drzew i ściany zieleni. Zajeżdżamy na cmentarz żołnierzy rosyjskich, którzy budowali drogę przez góry. Nazwiska polskie, ruskie, różne, polegli dla imperialnych celów ich władców. Podjazd łagodny, szutrowy, w końcówce jest tzw "kąsek" jak to mówią Czesi, przełęcz i w dół, w końcówce ładna dolina, otwarta przestrzeń, a wokół zalesione kopce, a na stoku jednego z nich Jesennik, ponad miastem góruje uzdrowisko. Tu rozstaję się z A, cisnę do Vrbna, ale nie wiem, że przede mną jest przełęcz Ostra, która wyciśnie ze mnie resztkę sił. 

I znowu łagodny podjazd, po otwartej przestrzeni, taki, którego prawie wcale nie widać, ale za to długi, ciągnął się przez 12 km, a końcówka 12-13%, ale były małe, strome fragmenty, takie wyrywające korbę, serpentyna i w drugą stronę, niestety droga uczęszczana, i ryk silnika za pleców nie pomaga..... 
W końcu przełęcz, parking i zjazd. 
 
 







  • DST 95.00km
  • Czas 04:45
  • VAVG 20.00km/h
  • Sprzęt Giant Revolt
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 28 czerwca 2023 Kategoria Górskie, Grawele, Kółka do 75 km

Jeseniki, czeskie rozjazdy i cyklotrasy, d.1

Vrbno pod Pradziadem to miasto, które łatwo może zmylić, życie w nim  koncentruje się wokół dwupasmówki, wyglądającej jak peryferyjna obwodnica, na której panuje umiarkowany i leniwy ruch, a to co w innych miastach przywykliśmy uznawać za centrum w Vrbnie jest to skupiskiem bloków z lat 80-tych poprzeplatanych starymi kamienicami. Sieciowe sklepy spożywcze wzdłuż dwupasmówki wyznaczają tętno i rytm życia miasta, oprócz tego dwa potężne ronda, z których można udać się w dowolnym kierunku świata. Ronda mają do siebie, że są rozgałęziaczami dróg.
Rozbijam namiot na sporym, ale jeszcze przed sezonem pustym campingu, recepcja jest składowiskiem różnych oldskulowych przedmiotów z epoki czechosłowackiej, czerwony telefon na tarczę, fornirowe na wysoki połysk meble, mało światła, przyjemny półmrok, stary fotel, i na nim czujny kot. Recepcjonistka też z tamtej epoki, za 5 nocy kasuje 1200 koron czeskich, i dodatkowo sprzedaje mi żetony prysznicowe za 20 koron sztuka.
Dojechałem, przedarłem się przez cale Mazowsze, Śląski i Opolszczyznę, przejechałem bez sensu przez przełęcz szutrówką bo tak doradził mi googel, zamiast jak człowiek, jechać krajówką wzdłuż góry, okrążyć ją, to cisnę turbodiesla na kreskę, dzidę, po przewyższeniu, a turbina uszkodzona, potrafi się wyłączyć, i wtedy trzeba się zatrzymać, wyłączyć silnik, poczekać, zresetować. Ale cóż to, Jesenniki miałem od dłuższego czasu w pamięci i planie, a teraz przyjechałem przekonać się czy było warto.
Budzę się, jeszcze jest ciemno, słychać pierwsze samochody, ciężarówka z łoskotem przyczepy zjeżdża gnana siłą grawitacji, ryk silnika samochodu szpanerskiego w przeciwnym kierunku, i wiadomo jak to w Czechach niezliczone: Fabie, Octavię, stare Favoritki, ciągle coś, a ja tą drogą wkrótce będę się wspinał w kierunku Pradziada, góry, która jest królem tego pasma i można wjechać na nią asfaltem i szutrem, i tak nasłuchuje jak z godziny na godzinę ten ruch rośnie.
Vrbno jest na wysokości 570 m.n.p.m. po 8,5 km jestem na 870 m.n.p.m., mijając klimatyczną Karlovą Studankę, w której można tankować bidony mineralną wodą do wyboru, dalej jest parking, i droga na „króla”, ale ja nią pod koniec dnia będę zjeżdżał, bo teraz śmigam w dół, żeby przejechać przez parę przełęczy wspiąć się na najwyżej w UE położoną elektrownię wodną w Dlouhe Sterane (1354 m.n.p.m.) i dopiero pod koniec dnia od zachodniej strony po szutrze wjechać na Pradziada.
Dwie godziny zajął Vidlak (851m.n.p.m.) i Pec, na drugą przełęcz wpycham, jest za stromo i za dużo kamieni, to taki łącznik między cyklotrasami, ale trochę kroków nie zaszkodzi. Podjeżdżam wąskimi asfaltówkami, czasami wybrakowany ten asfalt, wyżej przechodzi w szutry, końcówka czerwca sporo już zieleni, wzdłuż szumiącego potoku, woda z łoskotem spada w dół, słońce schowane za chmurami nie wyciska siódmych potów, cały czas teren leśny, wioski widzę tylko z lotu ptaka, jako element szerokich panoram, a wody w bidonach coraz mniej, jestem cały czas sam, dlatego zjeżdżam bez szaleństw, 30 km/h i hamuje.
Widokowo trochę marnie, jak to w zalesionych górach, jak jest prześwit i stanę na palcach to widzę słynną serpentyniarską drogę pod Kouty nad Desnou i wieżę na Pradziadzie. Jeszcze nie wiem, że będę wkrótce w środku wieży kawę pił, bo trasa wyznaczona jeszcze w zimie i nie przejrzałem się jej teraz dokładnie.
Dlouhe Sterane na ściętym jego szczycie utworzono górny zbiornik elektrowni wodnej o długości 710 m i szerokości 240 m, głębokość 26 m. Tyle liczby. Trafiłem, kiedy zbiornik był pusty, na dnie zalegały tylko kałuże, pewnie parę tysięcy litrów wody. Idealna sceneria na postapokaliptyczny film, wielki betonowy rów, na szczyt którego wiedzie asfaltówka, zamknięta szlabanem, przed którym stoi znak ostrzegawczy „cyklisto sesednii z kola”. Oczywiście lepsze wrażenie robi zjazd niż podjazd, do samej doliny asfaltem, serpentyną, szumi bębenek, po drodze kolejny zbiornik tzw dolny, pobieram cło za mordęgę wjazdu tutaj po żużlu i kamieniach.
Obiad w Kouty, smażony ser, jedzenie w Czechach nie jest za fajne, nic nie rozumiem z menu, i testuje, wczoraj trafiły mi się takie kluski a'la nasze kopytka tylko, że szare, okraszone tłuszczem i skwarkami. Czeka mnie jeszcze 14 km do podjechania na Pradziada i 1 km w pionie, ale na szczęście nie wiem o tym, bo nie lubię sprawdzać danych na małym ekranie garmina, jeżdżę po równinie gdzie głównie liczy się odległość i ewentualnie z której strony wieje wiatr. Zaczyna się asfaltem, długie serpentyny, dosyć strome, ale nie takie że pęka żyła w głowie. Gęsty las, szum strumieni, cały ten region to jakieś eldorado wodne, na stokach wybijają dziesiątki źródeł z leczniczymi wodami, słońce wyszło za chmur, a mnie otacza przyjemna wilgotność starego lasu. Gdy szuter zastępuje asfalt zwiększa się nachylenie, czasami jest ciężko i pokornie zsiadam, okolica sprawia wrażenie wyludnionej, nie ryzykuje kontuzji, zresztą czas dać "odpocząć" zmęczonym nogom. W końcu taki odcinek wyłożony nieregularnymi, płaskimi kamieniami prowadzę, zbyt niestabilnie i jakby zdarzył się jakiś wypadek to nie wiem czy ktoś jeszcze tego dnia by tędy przechodził. W końcu wyjeżdżam na polanę, w głębi znajduje się stare, drewniane schronisko, niestety zamknięte, a za łyk wody oddałbym już wszystko, wysokość już jest osiągnięta, drzew zasłaniających panoramy coraz mniej, a te są coraz lepsze. Parę metrów w górę i skrzyżowanie, w lewo zjazd w dół, w prawo można wspiąć się na Pradziada, wygodnie rozsiąść się w wieży, ze szklanką coli lub piwa w dłoni, wybieram w górę, a w dłoni te dwa napoje, tylko w odwrotnej kolejności. Wieje korzystnie także ten wiatr wpycha mnie na szczyt, po starym popękanym asfalcie, podoba mi się ta droga w końcówce, po odkrytym terenie, z lewej metalowa bariera, nic nie ogranicza widoków. Mam szczęście na Pradziadzie podobno czasami tak jest, że roje muszek nie dają żyć i nacieszyć się, ale tym razem tylko wieje, że głowe urywa, to też taka specyfika tej góry

Zjazd do bazy w Vrbie to czysta satysfakcja, w przeciągu 24 km do stracenia ponad 1000 m, szkoda, że rower już jest styrany wyjazdami, hamulce mechaniczne i trochę strach było puścić wodze fantazji. Rozpisałem się, ale mam wrażenie, że bikestats tak już stał się niszowy, że i tak nikt nie czyta. Kto doczytał niech zostawi jakiś ślad SOS. Ciekawe. 





Pradziad,


Karlova Studanka


na przełęcz


szumi rzeka, 


serpentyńska droga, znana jako droga pod Dlouhe Sterane


przełęcz









Dlouhe Sterane, droga dokoła zbiornika


Dlouhe Sterane


zbiornik dolny


podejście


widok z polany ze starym schroniskiem


droga na Pradziada


Z Pradziada panorama



  • DST 101.00km
  • Czas 06:42
  • VAVG 15.07km/h
  • Sprzęt Giant Revolt
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 18 maja 2022 Kategoria Kółka do 150 km, Górskie

Obrót 360º wokół masywu Łysicy – szosa

Prosty pomysł na wycieczkę, obrócić się 360º wokół masywu Łysicy. Różne odsłony tej samej górki, poza tym za widowiskowy punkt odniesienia posłużyła mi wieża radiowo-telewizyjna oraz klasztor. Polecam, 99% asfalt. Tylko w okolicach Łagowa trzeba przeskoczyć przez rzeczkę po pniu, albo pojechać drogą wzdłuż kopani. W górę 2100 metrów w pionie według komoota, można przetestować napęd we wersji na podjazdy. 


Masyw Łysicy


widoki


maj


zalew i  gdzieś tam zapora Wióry


ostatki. 


  • DST 170.00km
  • Czas 07:41
  • VAVG 22.13km/h
  • Sprzęt Giant Revolt
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 23 sierpnia 2019 Kategoria Kółka do 75 km, Górskie, Terenowo

Beskid Śląski_D4_Malinowska Skała_Małe Skrzyczne

Ostatni dzień w Beskidzie, dlatego celem nie były asfalty, a drogi z tłucznia i kamienne ścieżki. Chciałem uzupełnić przerwaną wycieczkę z niedzieli z powodu kończącego się dnia i braku sił, w południowo-wschodnim paśmie Baraniej Góry na odcinku od Malinowskiej Skały do Małego Skrzycznego. Na początek dobrze znaną trasą do tamy na jez. Czermiańskim, dalej jadę w kierunku ujścia Wisełki Białej. Droga, którą pnę się jest stara, z popękanym asfaltem, prowadzi czasami wąwozem, wszystko zdominowane jest przez zieleń, która wystaje ze szczelin uszkodzonego asfaltu, betonowy murek porośnięty mchami, mało przestrzeni, wszystko skondensowane, ściśnięte, to co ludzkie jest w odwrocie, zanika, przytłoczone przez przyrodę.
Na końcówce ostry zakręt, asfalt kończy się na dobre i wspinam się drogą przeciwpożarową, dobrze utrzymana szutrowa trasa, dzielona regularnie ułożonymi przepustami wodnymi, słońce grzeje, a ja kręcę powoli na najlżejszym przełożeniu, gdy dojeżdżam do skrzyżowania, z żółtym szlakiem muszę porzucić wygodną drogę i zrobić 20 minutowy wpych na Gawlasi. Pierwszy odpoczynek, teraz ma być łatwo i przyjemnie, ale tylko w teorii bo trafiają się takie zjazdy, że schodzenie sprawia trudność. Luźno rzucony kamień, a raczej jego miliardy odmian, i stromo, żeby tutaj jeździć to trzeba mieć doświadczenie i górską zajawkę. Ja przemieszczam się asekuracyjnie. Do Malinowskiej Skały najtrudniejszy odcinek, później udaje mi się cały czas jechać bez wpychania, sporo turystów na szlaku, niektórzy dopingują, gdy widzą mnie balansującego, próbującego utrzymać równowagę, gdy korby, za żaden skarb świata nie chcą obracać się zgodnie ze swoją naturą. Wjeżdżając pod Małe Skrzyczne jestem przedmiotem zakładu, wjadę czy runę na bok. W końcu wylądowałem na znanej polanie, na której pierwszego dnia błądziłem, szukając wyjazdu z niej w kierunku Wisły. Tym razem wiem, że trzeba udać się w kierunku leśnej ściany i tam między drzewami jest wąska droga składająca się z wymieszanego błota z kamieniami, biegnąca równolegle do grzbietu masywu. Nie powtarzam błędu z niedzieli i nie daje się zwieść dobrze rokującej drodze oznaczonej niebieskim kolorem, a wbijam w lewo w stromą leśną przecinkę która prowadzi do czerwonego szlaku, którym schodzę do drogi przeciwpożarowej prowadzącej do przełęczy Biały Krzyż. Tam odpoczywam, i wracam na przeciwpożarowy szutr, ale teraz to już cały czas w dół, tylko przepusty wodne są utrudnieniem. 


droga, zakładniczka górskiej zieleni.


grzbiet, Malinowska Skała.


lepsze oblicze pasma Baraniej Góry, tędy dało się jechać.








  • DST 58.00km
  • Teren 58.00km
  • Czas 05:13
  • VAVG 11.12km/h
  • Sprzęt Grand Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 22 sierpnia 2019 Kategoria Kółka do 150 km, Górskie, Terenowo

Beskid Śląski_D3_objazd (Przeł. Szarcula, trójstyk, Czechy, Czantoria

Animozje i złośliwości pogodowe ustąpiły, wróciło słońce i czyste niebo oraz w gratisie do zestawu południowy wiatr, na szczęście w górach nie jest to tak istotny czynnik, jak na równinie. Startuje z Wisły w kierunku przeł. Szarcula, łagodnie do zapory na jez. Czerniańskim, później po serpentynach, mijam kompleks architektoniczny Zamku Prezydenckiego, góra bezlitosna, a epilog to typowy wyciskacz potu. Przeł. Szarcula płytkie siodło w Paśmie Baraniej Góry, dzielące dorzecza Wisły i Olzy – 771 m n.p.m, od skrzyżowania z Wisły to 6 kilometrów, w pionie 300 metrów różnicy. W nagrodę zjazd do Istebnej, cały czas w dół, wąskim, równym asfaltem, na zakręcie palą się znicze, dwa dni temu roztrzaskał się tu chłopak na kolarce. Niewiarygodne, droga z tych wygodnych i bezpiecznych, z minimalnym, prawie żadnym ruchem samochodowym, ale wystarczy jeden. Cześć jego pamięci.
Przecinam krajówkę i lecę na zachód wzdłuż doliny Olzy, po prawej słyszę szum rzeki, czasami ją widzę, droga pnie się górą po stoku. Chcę przedostać się na trójstyk, omijając drogi samochodowe, dlatego jakieś pasmo przecinam żółtym pieszym szlakiem, ale w całości przejezdny, na otwartych przestrzeniach widoki na falujące pasma, są to okolice urodzin Jerzego Kukuczki.
Jeszcze parę zakrętów, podjazdów, długa i ciągnąca się droga po ażurowych płytach i witam się z granicą kraju, na prawo Republika Czeska, na lewo Słowacja. Ja na prawo, przez Czechy do Jablunkova, lokalnym asfaltem, góry, serpentyny, max jestem na wysokości 630 n.p.m., póżniej długi zjazd do Jabłonkowa, który wcale nie jest taki zabytkowy, jak chciałyby tablice zachęcające do odwiedzenia go.
Stołuje się w restauracji „Nowa Ameryka“, całkiem przyjemne, lubię miejsca których świetność właśnie przemija, okazało się, że obiad mam sam sobie nałożyć, korzystając z garów wystawionych przy kuchni, za to miejsce znalazłem najlepsze z możliwych na tarasie z widokiem na góry i rower, pełnia szczęścia. Zamawiam na koniec piwo, bo wiem, że zaraz będę skręcał w Cyclotrasę numer 6086 w kierunku Nydka, i będzie to 500 metrów w pionie na odcinku 10 kilometrów. Wspinanie zajmuje mi około 50 minut, od połowy jadę lasem, już w okolicach szczytu po drogach gruntowych i szutrowych, niewiele już pamiętam, pewnie jak zawsze jechałem na najlżejszym przełożeniu wypatrując końca i czekając na zjazd jako ukoronowanie tych wszystkich trudów. Mało widoków obejrzałem, głównie po lasie, po żwirku, w Nydku okazało się, że nadal trwa słoneczny i ciepły dzień, pomyślałem, że zahaczę może dodatkowo o Czantorię Wielką. Zamawiam jeszcze raz piwo i próbuje od miejscowych dowiedzieć się jak dostać się najlepiej rowerem na górę. Towarzystwo jest podpite i chętne do udzielania rad, każdy podaje inną wersję. Trochę ogłupiały od tej wiedzy i wielu możliwości udaje się zielonym, znajomym szlakiem z zeszłego roku na grań wzdłuż granicy w okolice Szosowa Małego. Ten szlak jest bezwzględny dla rowerzysty, gdy za miastem kończy się asfalt od razu zsiadam i pcham przez 20 minut. Później wzdłuż grani po pasie granicznym, czerwonym szlakiem, w kierunku północnym. Szlak w większości do przejechania, w końcówce wpycham, poza tym zwiódł mnie po raz kolejny ładny bukowy las i nieświadomie omijam szczyt drogą pożarową, później podjeżdżam go od drugiej strony.
Na szczycie okazuje się, że dzień chyli się już ku końcowi, mało czasu na zjazd, na szczęście spotykam dwie osoby, za którymi zjeżdżam jedyną słuszną i w 100% przejezdną drogą z Czantorii do Ustronia, zahaczamy o stronę Czeską, pare razy przeskakujemy ze szlaku na szlak, mówią mi, że trochę czasu zajęło im opracowanie tej drogi. Taki fart, gdybym ich nie spotkał to czekałoby mnie ściąganie roweru do zmroku, bo wszystkie alternatywy wyglądały tak samo, stromo i po kamieniach w dół.




Zaolzie, gdzieś z tych okolic pochodził Jerzy Kukuczka.


trójstyk: Polska, Czechy i Słowacja.


Wjazd na Czantorię Wielką


Widok z przeł. Szarcula.











  • DST 111.00km
  • Teren 80.00km
  • Czas 07:52
  • VAVG 14.11km/h
  • Sprzęt Grand Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 20 sierpnia 2019 Kategoria Górskie

Trails

Dzień przerwy, Grand w serwisie, coś strzela w piaście, jak okazało się był to za mocno zaciśnięty zacisk. Pojechałem do Szczyrku na Małe Skrzyczne pozjeżdżać trasą Enduro Trails na fullu. Było fajnie. 
  • DST 30.00km
  • Czas 03:05
  • VAVG 9.73km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 19 sierpnia 2019 Kategoria Kółka do 75 km, Górskie, Terenowo

Beskid Sląski_D2_Barania Góra_Węgierska Górka_Koniaków_Szarcula

Poniedziałek, ciepło, góry opustoszałe, weekendowi turyści już w pracy, a tym razem trasę zaplanowałem adekwatnie do swoich możliwości, uwzględniłem realia górskie, tutaj kilometry nie lecą tak łatwo jak na mazowieckiej równinie. Na początek mijam tamę na jeziorze Czerniańskim, później w kierunku Baraniej Góry. Wczoraj zdobyłem szlif, świadomość została ukształtowana i ten podjazd pod Przysłop nie wydaje mi się jakiś trudny, ani stromy, wygodny asfalt, towarzyszy mi szum Wisełki Czarnej spływającej ku swojemu przeznaczeniu, kaskady, wodospady, przyjemnie, spotykam tylko kilku turystów. Za schroniskiem kończy się wygodna droga, w lewo odbija strome, kamieniste podejście, pod które trudno wpycha się rower i tak właściwie do końca pod sam szczyt Baraniej Góry, na którym odpoczywam, 1220 n.p.m. to dzisiejsze maksimum, ale nie oznacza końca wpychania i podjeżdżania. Odpoczynek, dobra widoczność, zauważam, że oprócz szlaków turystycznych, każda dolina ma dobrze utrzymane szutrowe drogi, zabezpieczające dolinę przed pożarem, nie przecinają one grzbietów, ale można nimi sprawnie poruszać się. Wystarczy tylko w końcówce wspiąć się szlakiem na grzbiet pasma i przejść na drugą stronę. Bardzo przydatna obserwacja. Z Baraniej Góry kontynuuje czerwonym szlakiem chyba to nawet GSB w kierunku południowo-wschodnim w kierunku Magurek, widoków górskich ciąg dalszy, grzbietem pasma, na podejściach i zejściach przeważnie wpycham w okolicach przełęczy jest bardziej płasko i daje radę jechać. Straciłem już sporo z wysokości, schodzę ostro w dół takim rumowiskiem kamieni a przede mną wyłania się Glinne przy moim zmęczeniu szczyt ten wydaje mi się zbyt wymagający, umykam przeciwpożarową drogą i dookoła Glinnego, "objeźdżam go" po szutrze, pikowanie w dół, później w górę, droga utwardzona tłuczniem to jakoś leci. Dalej to już asfaltem: Węgierska Górka – Kamesznica – Zimna Woda – Istebna – przeł. Szarcula – zapora – Wisła.  



Droga w kierunku  Magurek, grzbiet Baraniej Góry w kierunku Węgierskiej Górki (GSB – CZERWONY)


zejście z Baraniej Góry


pasmo Baraniej Góry


GSB zdjęcie wypłaszcza, ale to było strome zejście,

  • DST 72.00km
  • Teren 31.00km
  • Czas 05:34
  • VAVG 12.93km/h
  • Sprzęt Grand Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 18 sierpnia 2019 Kategoria Górskie, Kółka do 75 km, Terenowo

Beskid Śląski D1

Dziś ma być terenowo i po górach, w błocie i po kamieniach, taki jest plan do wykonania, przejechać jedną z tras MBT Trophy, rywalizując tylko z własnym cieniem. Prognoza pogodowa: skwar i parno. Geograficznie trasa prowadziła pasmem Baraniej Góry, na którą z Wisły przez Beskid Mały wbiłem się gdzieś w okolicach Kotarza, a w drugiej części południowo–wschodnia części pasma, czyli Małe Skrzyczne.
Start z Wisły i od razu pod górę, jest stromo, na początku asfalt, później po betonowych, ażurowych płytach, domy im wyżej tym coraz rzadziej, powolne, mozolne pięcie się pod górę, jest takie miejsce, gdzie przejeżdża się wzdłuż podwórka agroturystyki, mijam uwiązanego na łańcuchu, ujadającego psa, nie jest przyjemne powolne mielenie korbami w asyście rozjuszonego owczarka. W końcu zaczyna się las, jeszcze bardziej stromo, już jadę na najlżejszym przełożeniu 3x10. Wysiłek duży, ale pomaga świadomość, że jak się zatrzymam to już nie ruszę. Skręt w lewo, pod górę, wygląda to tak, jakby spływała stąd rzeka. Rower na plecy i tak będzie jeszcze wiele razy. Ze zdziwieniem patrzę, jak mało tych kilometrów nabijam. Nie tylko jadę, ale też i chodzę. Mijam Smerkowiec (850 m.n.p.m.) i Jawieży, później w dół do Goleszowskiej Wyżnii, skąd można dojechać do Brenny. Później w górę, asfaltem jeszcze jadę, szutr i nie pomaga jazda skosem. Grabowa na wysokości 907 m. i pierwszy odpoczynek, w okolicy Kotarza, mijam się z maratończykami, oni zbiegają, ja wpycham, nie da się jechać, główny szlak pełen kamieni, możliwa jazda tylko na krechę, ale nie dam rady, za stromo nawet na ścieżce między drzewami. Później ostro w dół, takim korytem z kamieniami, jest tak stromo, że schodzić trudno, wąwóz prowadzi do przełęczy Karkoszczonki w okolice Chaty Wuja Toma, skąd odbija szlak na Klimczok. Standardowo wpych, tam gdzie się wypłaszcza trochę podjeżdżam, wysiłek rekompensują widoki. Klimczok omijam, zwiodła mnie droga okrążająca szczyt, jadę w kierunku schroniska, uzupełniam zapas wody, bezcennej i można to rozumieć dwojako. Później zjazd drogą dobrej jakości, w okolicach Szczyrku ślad gps prowadzi wąskim asfaltem, takim na kreskę prosto w dół, sprowadzam szkoda mi klocków hamulcowych.
Druga część trasy to podjazd żółtym szlakiem w okolice stacji wyciągu, którym podjeżdżają sobie downhillowcy na nowy tor Bike Trails. Mozolnie w słońcu, pnę się po "ślimaku", kamienistą drogą, słońce w zenicie, ciepło z całego dnia skupiło się na tej górze, wchłaniam je oddechem i przez skórę. W końcu po pokonaniu niezliczonej ilości serpentyn jestem na stacji, skąd mam widok na szczyt Małego Skrzycznego z charakterystycznym domkiem w tle, a później granią w kierunku Wisły, przynajmniej w teorii. Stacja umiejscowiona jest na rozległej polanie nachylonej pod dużym kątem, skąd odbijają drogi w różnych kierunkach, nie mogę znaleźć swojej dziury, którą mam wyjechać z tej polany, wjeżdżam pod górę, zjeżdżam, i tak parę razy. W końcu kątem oka zauważam wytaczającego się VV Sharanna ze ściany lasu i tam, jest ukryta wąska, kamienna, wymieszana z błotem droga, którą mam jechać równolegle do grani wiodącej na Malinowską Skałę. Po prawej mam widok na Beskid Śląski zatopiony w promieniach chylącego się słońca, oglądam graficzny zapis śladu gpx i jestem dopiero w połowie wyznaczonej trasy, akcja z szukaniem wyjazdu zabrała mi godzinę, zmęczony jestem, wiem, że jak trafi mi się większy podjazd to będę wpychał nie dam rady już walczyć. Dzień kończy się, muszę odpuścić i kierować się do drogi krajowej, którą szybko pokonam przełęcz Salmopolską. Zjazd karkołomny, w końcówce sprowadzam, jest tak stromo, bez szans na jazdę, szlak jakiś nowy, oznaczony na niebiesko, gdybym jakimś cudem wsiadł na rower to po chwili z pewnością spadłbym przelatując przez kierownicę. Zmęczone, sztywne ciało, nie pomaga. Z ciekawostki to wracam na DK około 500 metrów dalej od miejsca, w którym odbiłem 3 godziny wcześniej na żółty szlak prowadzący na Małe Skrzyczne. Do Wisły docieram DK 942 przez Biały Krzyż, później zjazd, na szczęście cały ruch odbywa się w przeciwnym kierunku, na końcówce nagroda za całe to wspinanie, sunę do samej Wisły, w okolicach 50 km/h, a szerokie koła charakterystycznie szumią.
Trasa jak dla mnie bardzo wymagająca, udało się zrealizować tylko pierwszą część planu. 

p.s.
Porównując dane z Garmina to około 8 km to były wpychy lub sprowadzanie. Cała trasa brutto zajęła 10 godzin, czas w ruchu 5 godzin, reszta to odpoczynki i niezarejestrowany czas przeznaczony na "chodzenie z rowerem u boku lub na plecach w zależności od nachylenia i ilości sił jakie pozostały.


okolice Małego Skrzycznego


przed podjazdem na Klimczok


granią


Ava Speed 9,33 km/h
Max Speed: 57 km/h
Czas brutto: 9:50 h (cała wycieczka)
Czas w ruch, zarejestrowany przez Garmina 4:50 h, róznica to odpoczynki i spacery z rowerem u boku lub na plecach.


  • DST 66.00km
  • Teren 60.00km
  • Czas 07:04
  • VAVG 9.34km/h
  • VMAX 58.00km/h
  • Podjazdy 2500m
  • Sprzęt Grand Canyon
  • Aktywność Jazda na rowerze

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl