Informacje

  • Wszystkie kilometry: 124080.10 km
  • Km w terenie: 1081.00 km (0.87%)
  • Czas na rowerze: 234d 20h 29m
  • Prędkość średnia: 21.60 km/h
  • Suma w górę: 5656 m
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Szukaj

Znajomi

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy tomek1973.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Czwartek, 29 czerwca 2023 Kategoria Górskie, Grawele, Kółka do 75 km

Jeseniki, czeska historia, d.2

Najgorszą akcją w biwakowaniu jest stały, nocny nacisk wody na pęcherz, gdy dla odzyskania własnego spokoju trzeba stoczyć się  za miękkiego materaca, cicho rozsunąć dwa długie i wijące się błyskawiczne zamki, wyjść, cudem znaleźć klapki i przeciąć wzdłuż zawsze mokry trawnik, zderzając się z ciemnością nocy lub  chłodem poranka. Oczywiście wszystko zgodnie z zasadą, że namiot najlepiej jest rozbić na uboczu, z dala od zapachów szaletu i wiecznie szwendających się ludzi. 
Najlepsza w biwakowaniu jest pierwsza kawa zaparzona na camping gazie, diabelsko mocna, gęsta, zawiesista i nieokiełzaną szczyptą cukru. Powolne picie jej i patrzenie się na wschód, gdy czerń nocy, unosi się w górę, ustępuje powoli, a na linii horyzontu rysuje się srebrna kreska, oślepiająca, chłodna, która w swoim blasku pochłania domy, łąki, drogi, lasy, pola, odcina je od widoczności.
Nie lubię tego całego pakowania się przed wyjazdem, szukania, kompletowania, przewidywania, dętki, łatki, klei, imbusy, kurtka deszczowa, lampki, lampka zapasowa, i to wieczne poczucie, że czegoś zapomniałem, a torba i tak zmieniła już swoją naturalną formę.
Lubię gdy wszystko jest już gotowe, jadę, mięśnie nie współpracują, zakwaszone po wczorajszym, 100 km w poziomie i 2600 m w pionie, ale jeszcze chwila i przypomną sobie, odzyskam ten naturalny obrotowy ruch. Zaraz za bramą campingu jest skręt i wyrasta stromy garb, bezwzględny, na tyle wysoki, że zasłania kolejny widok, wiedzie przez niego prosta, wąska asfaltowa droga, taka poprowadzona na kreskę, trzeba się napiąć, przerzucić tryby napędu na minimalne z tyłu i przodu i jakoś młynkiem pokonać go. Co też ten dzisiejszy dzień jeszcze przyniesie.
Lubię Czechy, a może bardziej to wyobrażenie moje o Czechach, bez klerykalnej histerii i obłudy, bardziej zrośnięci historycznie z kulturą zachodnią, i to czego brakuje mi w moim kraju, to łatwiej odnajduje tam, przynajmniej teoretycznie. A to, co jest namacalne i od razu można pochwalić, to system oznaczenia cyklotras, uporządkowane ścieżki, dróżki, spokojne asfalty w jakiś jednolity system, który sprawia wrażenie, że moje jeżdżenie bez celu ma jednak jakiś sens. 
Pierwsze kilometry to łagodnie pod górę, wyjeżdżam z lasu na pagórkowate pastwiska, w tle dwie duże górki, gęsto i równo zarośnięte lasem, zamykają panoramę doliny, ich  krawędzie rozmiękczone światłem, przebijają się przez poranną mgłę, a na pierwszym planie łąki, łażą po nich krowy, owce, ładnie, zroszona czerwcowa zieleń, chmury raz zasłaniają, a później odsłaniają światło, przyjemna do obejrzenia rozległa przestrzeń, prawie nieskończona. Zatrzymałem się, chociaż nie planowałem, oparłem Gianta o drewnianą żerdź. Cisza absolutna, słychać zwierzęta przeżuwające trawę, wstrzymuje oddech, żeby doznania pogłębić, czuje przesuwające, oplatające mnie powietrze, znienacka za pleców wyłania się skoda favoritka, która na jałowym biegu zsunęła się w głąb doliny.

Za chwilę będę podjeżdżał pod Złote Hory, egzotycznie brzmi, a złoto kojarzy się z nagrodą, wiadomo, widoki panoram  okupione strużką potu. Podjazd długi, ale łagodny, poprowadzony po stoku, po prawej widać równinę śląsko-opolską, a z niej już na granicy polsko-czeskiej wyrastają góry, bez gradacji, stopniowania, nagle wyrastają usypane wzdłuż zalesione kopce, tworzące doliny, królestwa światła i cienia. Oglądam sobie to zjawisko, całe życie spędziłem na równinach i ten widok jest dla mnie równie atrakcyjny jak pusta plaża z szumiącym Bałtykiem. 
Do przygranicznego miasta 400 metrów w dół, klocki hamulcowe dociśnięte przez zapadające się klamki, dobrze, że ten kopiec podjeżdżałem z przeciwnej strony. Samo miasto Zlate Hory nie zauważam tam nic ciekawego poza dobrze zapowiadającą się nazwą, zbaczam do niego z ciekawości, wyjeżdżam rozczarowany z rogalikiem i kawą w żołądku. 

Czarny, gładki, równo przedzielony przez dwie białe linie asfalt, odkryty, nie ma na nim nawet przydrożnych drzew, rozpuszcza się już od gorąca, wciągam to rozgrzane  stojące powietrze, i jadę przez ten łagodny ciągnący się po linię horyzontu podjazd, taki, że z bliskiej perspektywy wydaje się, że jednak jest w dół, tylko dlaczego tak jest ciężko, szukam biegu, skacze łańcuch po kasecie i jakoś nie mogę się ułożyć. W końcu publiczna studnia, jeśli jest tutaj, to znaczy, że moja męka nie jest tylko subiektywnym odczuciem, a przy wodzie napełnia bidony A., cyklista z Prudnika, razem będziemy jechać do Jesenika. Wspinamy się, po lewej ogromne przestrzenie wyciętego lasu, A. opowiada o tym, że, parę lat temu jechało się tędy gęstym świerkowym lasem, niestety padł ofiarą kornika drukarza, a resztę dokończyły piły i zacięcie czeskich drwali, pozostało zniszczenie i widok na otwartą przestrzeń z białego domku ze zdjęcia.
Podjazd kończy się i wjeżdżamy do Reviz, najwyżej położonej wsi w Czechach. Ciekawe miejsce, przypominające plan filmowy, westernowe miasteczko, kolorowe domy, każdy inny, w swoim rodzaju, w końcu restauracja, w której oparcia drewnianych krzeseł wyrzeźbione są w twarze znanych czeskich polityków, ludzi kultury, historii. Jadłem tam najlepszą zupę czosnkową. Do Jesenika można śmignąć asfaltem i chyba to jest zjazd, lub pojechać przez las, trzeba tylko wspiąć się na przełęcz położoną na wysokości 1050 m. n.p.m. i później zjechać po szutrze. Wybieramy wariant leśny. W lesie duża wilgotność, bujna roślinność, A. mówi, że to dzięki częstym opadom deszczu, odpowiadam mu, że na Mazowszu bywają miesiące bez kropli deszczu, i efekt cieplarniany już się toczy. I tak pniemy się w cieniu wielkich drzew i ściany zieleni. Zajeżdżamy na cmentarz żołnierzy rosyjskich, którzy budowali drogę przez góry. Nazwiska polskie, ruskie, różne, polegli dla imperialnych celów ich władców. Podjazd łagodny, szutrowy, w końcówce jest tzw "kąsek" jak to mówią Czesi, przełęcz i w dół, w końcówce ładna dolina, otwarta przestrzeń, a wokół zalesione kopce, a na stoku jednego z nich Jesennik, ponad miastem góruje uzdrowisko. Tu rozstaję się z A, cisnę do Vrbna, ale nie wiem, że przede mną jest przełęcz Ostra, która wyciśnie ze mnie resztkę sił. 

I znowu łagodny podjazd, po otwartej przestrzeni, taki, którego prawie wcale nie widać, ale za to długi, ciągnął się przez 12 km, a końcówka 12-13%, ale były małe, strome fragmenty, takie wyrywające korbę, serpentyna i w drugą stronę, niestety droga uczęszczana, i ryk silnika za pleców nie pomaga..... 
W końcu przełęcz, parking i zjazd. 
 
 







  • DST 95.00km
  • Czas 04:45
  • VAVG 20.00km/h
  • Sprzęt Giant Revolt
  • Aktywność Jazda na rowerze

Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl