Wpisy archiwalne w kategorii
Ekskursja
Dystans całkowity: | 1073.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 52:35 |
Średnia prędkość: | 20.41 km/h |
Maksymalna prędkość: | 51.00 km/h |
Liczba aktywności: | 8 |
Średnio na aktywność: | 134.12 km i 6h 34m |
Więcej statystyk |
Wtorek, 2 lipca 2024
Kategoria Ekskursja, Grawele, Kółka do 75 km
Kaszëbë party, dzień 3
Budzę się z bólem głowy, uwierał mnie jeszcze jakiś kamień, albo koleina, słyszę jednostajny szum deszczu, dotykam namiotu, jakimś cudem wytrzymał, nie ma w środku kałuż. Dziś mam znowu plan nad ambitny, najbliższy nocleg wypada na 175 km, w okolicach Zaborowskiego Parku, daleko, w zasadzie nie ma co zwlekać, ten deszcz skończy się gdzieś koło południa. Spakowanie całego szpeju nie jest łatwe, zabiera sporo czasu, a w deszczu jest jeszcze trudniej. Zwijam mokry namiot i myślę o moich trasach, że omijają asfalty, jakiś większy ruch, dlatego często okazuje się, że ląduje na szutrach, a dzisiaj głęboko opona zapadnie się w rozmoczonej ziemi i będę potrzebował więcej włożyć wysiłku w jazdę.
Pruje przez te Kaszeby, wąskie asfalty, wzniesienia, wioski, ciekawa zabudowa, na 40 km opróżnione bidony, zajeżdżam do miejscowości Swołowo, dużo tam starej zabudowy, ulica wyłożona klimatycznym starym brukiem, trochę skansen, gdzie obok siebie zachowano to co stare i nowe. Pojawiają się przebłyski słońca, nawet ściągam z siebie kurtkę przeciwdeszczową, kupuję wodę, cykam nieostre foty, pod tym względem nic się nie zmieniło.
Nie wiadomo skąd nadszedł ten front, nagle zrobiło się ciemno, zerwał się wiatr, a ja jestem już na otwartej przestrzeni i do tego jeszcze pod górę. Terenu nie znam, liczę na szczęście. Krople są tak wielkie, że czuje każdą, która trafia mnie. Jest miejscowość, ale to jakoś dziura, już całkowicie przemoczony, marzę o przystanku, w końcu sklep, nieczynny, ale jest zadaszenie i właściciel zgadza się, żebym przeczekał, i wtedy jebło na całego, myślałem, że przedziurawi starą blachę. Tak jak niespodziewanie nadleciała ulewa, tak i szybko zniknęła. Lokals, z którym stałem, mówi, że zaryzykuje i przeprawi się do domu, a ja co mam powiedzieć, że szybko przejadę całą puszczę słupecką, która jest przeogromnym, niekończącym się kompleksem leśnym, na dworze wszystko jest w kolorystyce stalowo-ołowianej.
Niepewnie wjeżdżam w puszczę, wolałbym być w taką burzową pogodę na otwartych przestrzeniach, na początek drogą z zachodu na wschód, wjeżdżam tylko trochę tak w zasadzie po czubku, ale wkrótce muszę wykręcić na południe, a wtedy zagłębię się w te otchłanie leśne, trochę mi się to nie uśmiecha, dlatego pod pretekstem złej jakości drogi postanawiam improwizować i ją otoczyć. Na początek całkiem przyjemną drogą w kierunku polowego lotniska, a później DK do Dębicy Kaszubskiej, to się tam strachu najadłem. Dobrze, że to tylko 10 km. Nie wiem, jak można planować jeżdżenie po DK, jest wąsko, a różnica prędkości jest śmiertelna. Dojechałem, można odetchnąć, dopada mnie głód, czuje, że słabnę. Zachodzę na kebsa, XXL, żuje powoli, popijam colą i przysłuchuje się rozmowie, jak to Sebiksowi zatrzymali prawo do jazdy. Naparzał 120 po zabudowanym, i do tego ku mojemu zdziwieniu pomstują na policję, jacy to niegodziwcy, a Sebiks taki morowy chłopak, uczynny i tylko zawsze mu się spieszy, i trochę dumy jest, i trochę pochwały w tych słowach, o dzielnym sarmacie, co popier...ala 120 km/h po "zabudówce". Słucham i czuje, jak podnoszą mi się włosy z wrażenia, jakie tu panują obyczaje. Zresztą czytałem o tych obyczajach u Maćka Hopa.
Puszcza Słupecka położona jest na wzniesieniu, morze zieleni, jakby wbijało się w niebo, łączone gradientem, zielony bezkres z niebieskim, skręcam w prawo i zaczynam wspinaczkę przez tą krainę bez granic. Droga jest stara, wąska i dziurawa, rzuca strasznie, kałuże przemieszane z sypkimi kamieniami, nie przyzwyczaję się do sakwiarstwa. Plan mam, żeby dostać się na południowy kraniec jedynym asfaltem, jaki przecina puszczę. Łysowice, Podwilczyn, to nie wioski, tylko stare pojedyncze chałupy. Po prawej mijam szutrówke, którą jechałbym zgodnie z pierwotnym planem, całkiem dobrej jakości, kurde coraz bardziej wozi mi rowerem, zaczynam podejrzewać, że bagażnik rozkręcił się, nie wiem, dlaczego nie zatrzymuje się, jakiś kretyn mija mnie na gazetę, shit. Niestety plan zakłada jeszcze 10 km DK, liczę, że będzie pusta. Można nią dostać się do Bytowa. Jestem na wzniesieniu, bujam rowerem i czuje, jak robi się niestabilny, zatrzymuje się, dokręcam śrubkę mocującą bagażnik do tylnego widelca, i odkrywam, że drugie ramię jest pęknięte i wyrwane. To koniec. Zapiera mi dech. Co ja mam teraz zrobić, na środku pola, w zasadzie gdzie iść? Do Bytowa 45 km, wrócić się do Słupska 35 km. W zasadzie tego, to jeszcze mnie wiem, bo co można się dowiedzieć o realnych odległościach scrollując mapę w smartfonie. Idę na początku w złym kierunku, po jakimś czasie spotykam panią w ogródku, i ta od razu namawia mnie, żebym poszedł do Słupska, bo w Bytowie nic nie ma, i nie jest dla mnie rozwiązaniem. Tego maszu było z parę kilometrów, w kierunku większej krajówki, gdzie jeździ PKS, mam możliwość przypatrzenia się, co dzieje się na takiej krajówce, jak zapieprzają i wyprzedzają się na krawędzi noża. Idę poboczem, po lewej stronie, przepisowo, w większości po nierównym, stopy w spd zaraz mi odpadną.
Za 20 minut odjedzie autobus do Słupska, a ja nerwowo odkręcam od Revolta co się da, co będę w stanie przenieść, sporo mechanizmów, jest już zajeżdżonych, ma przelotu 35 000 km,
zabieram koła Dandy Horse, siodełko, w zasadzie całą resztę zostawiam, teraz na zdjęciu widzę, że mogłem wziąć koszyki, bagażnik, nowy platformy spd. Trudno. Na szczęście ze Słupska udało się sprawnie wrócić.
To już 3 rower, który wypada z użycia, ale z Revoltem najwięcej zrobiłem tras i przeżyłem największe przygody rowerowe, zawsze był jako pierwszy. Szkoda było go tak porzucić, ale liczy się to, co zostało w głowie, i w tym dzienniku, może ktoś go pospawa i będzie mu służył. Niestety tylny trójkąt zrobiony był z rurki aluminiowej fi 6 mm, nie więcej, może to dobre do kolarzówki, zresztą trzeszczał już od jakiegoś czasu, był za duży o jeden rozmiar, kupiony okazjonalnie. Ale z drugiej strony mnóstwo przygód, szutrów, wypadów, kupiony jeszcze pod hasłem w necie cyclocross, a słowo grawel nie było popularne. I tyle. Teraz mam Felta, jest sztywny, ma 12 biegów, idzie dobrze. U Revolta planowałem modernizacje, nawet już zakupiłem trochę części, ale czy to miało sens, teraz myślę, że lepiej się rozstać z rowerem, niż iść w koszty.





tyle zostało.
Pruje przez te Kaszeby, wąskie asfalty, wzniesienia, wioski, ciekawa zabudowa, na 40 km opróżnione bidony, zajeżdżam do miejscowości Swołowo, dużo tam starej zabudowy, ulica wyłożona klimatycznym starym brukiem, trochę skansen, gdzie obok siebie zachowano to co stare i nowe. Pojawiają się przebłyski słońca, nawet ściągam z siebie kurtkę przeciwdeszczową, kupuję wodę, cykam nieostre foty, pod tym względem nic się nie zmieniło.
Nie wiadomo skąd nadszedł ten front, nagle zrobiło się ciemno, zerwał się wiatr, a ja jestem już na otwartej przestrzeni i do tego jeszcze pod górę. Terenu nie znam, liczę na szczęście. Krople są tak wielkie, że czuje każdą, która trafia mnie. Jest miejscowość, ale to jakoś dziura, już całkowicie przemoczony, marzę o przystanku, w końcu sklep, nieczynny, ale jest zadaszenie i właściciel zgadza się, żebym przeczekał, i wtedy jebło na całego, myślałem, że przedziurawi starą blachę. Tak jak niespodziewanie nadleciała ulewa, tak i szybko zniknęła. Lokals, z którym stałem, mówi, że zaryzykuje i przeprawi się do domu, a ja co mam powiedzieć, że szybko przejadę całą puszczę słupecką, która jest przeogromnym, niekończącym się kompleksem leśnym, na dworze wszystko jest w kolorystyce stalowo-ołowianej.
Niepewnie wjeżdżam w puszczę, wolałbym być w taką burzową pogodę na otwartych przestrzeniach, na początek drogą z zachodu na wschód, wjeżdżam tylko trochę tak w zasadzie po czubku, ale wkrótce muszę wykręcić na południe, a wtedy zagłębię się w te otchłanie leśne, trochę mi się to nie uśmiecha, dlatego pod pretekstem złej jakości drogi postanawiam improwizować i ją otoczyć. Na początek całkiem przyjemną drogą w kierunku polowego lotniska, a później DK do Dębicy Kaszubskiej, to się tam strachu najadłem. Dobrze, że to tylko 10 km. Nie wiem, jak można planować jeżdżenie po DK, jest wąsko, a różnica prędkości jest śmiertelna. Dojechałem, można odetchnąć, dopada mnie głód, czuje, że słabnę. Zachodzę na kebsa, XXL, żuje powoli, popijam colą i przysłuchuje się rozmowie, jak to Sebiksowi zatrzymali prawo do jazdy. Naparzał 120 po zabudowanym, i do tego ku mojemu zdziwieniu pomstują na policję, jacy to niegodziwcy, a Sebiks taki morowy chłopak, uczynny i tylko zawsze mu się spieszy, i trochę dumy jest, i trochę pochwały w tych słowach, o dzielnym sarmacie, co popier...ala 120 km/h po "zabudówce". Słucham i czuje, jak podnoszą mi się włosy z wrażenia, jakie tu panują obyczaje. Zresztą czytałem o tych obyczajach u Maćka Hopa.
Puszcza Słupecka położona jest na wzniesieniu, morze zieleni, jakby wbijało się w niebo, łączone gradientem, zielony bezkres z niebieskim, skręcam w prawo i zaczynam wspinaczkę przez tą krainę bez granic. Droga jest stara, wąska i dziurawa, rzuca strasznie, kałuże przemieszane z sypkimi kamieniami, nie przyzwyczaję się do sakwiarstwa. Plan mam, żeby dostać się na południowy kraniec jedynym asfaltem, jaki przecina puszczę. Łysowice, Podwilczyn, to nie wioski, tylko stare pojedyncze chałupy. Po prawej mijam szutrówke, którą jechałbym zgodnie z pierwotnym planem, całkiem dobrej jakości, kurde coraz bardziej wozi mi rowerem, zaczynam podejrzewać, że bagażnik rozkręcił się, nie wiem, dlaczego nie zatrzymuje się, jakiś kretyn mija mnie na gazetę, shit. Niestety plan zakłada jeszcze 10 km DK, liczę, że będzie pusta. Można nią dostać się do Bytowa. Jestem na wzniesieniu, bujam rowerem i czuje, jak robi się niestabilny, zatrzymuje się, dokręcam śrubkę mocującą bagażnik do tylnego widelca, i odkrywam, że drugie ramię jest pęknięte i wyrwane. To koniec. Zapiera mi dech. Co ja mam teraz zrobić, na środku pola, w zasadzie gdzie iść? Do Bytowa 45 km, wrócić się do Słupska 35 km. W zasadzie tego, to jeszcze mnie wiem, bo co można się dowiedzieć o realnych odległościach scrollując mapę w smartfonie. Idę na początku w złym kierunku, po jakimś czasie spotykam panią w ogródku, i ta od razu namawia mnie, żebym poszedł do Słupska, bo w Bytowie nic nie ma, i nie jest dla mnie rozwiązaniem. Tego maszu było z parę kilometrów, w kierunku większej krajówki, gdzie jeździ PKS, mam możliwość przypatrzenia się, co dzieje się na takiej krajówce, jak zapieprzają i wyprzedzają się na krawędzi noża. Idę poboczem, po lewej stronie, przepisowo, w większości po nierównym, stopy w spd zaraz mi odpadną.
Za 20 minut odjedzie autobus do Słupska, a ja nerwowo odkręcam od Revolta co się da, co będę w stanie przenieść, sporo mechanizmów, jest już zajeżdżonych, ma przelotu 35 000 km,
zabieram koła Dandy Horse, siodełko, w zasadzie całą resztę zostawiam, teraz na zdjęciu widzę, że mogłem wziąć koszyki, bagażnik, nowy platformy spd. Trudno. Na szczęście ze Słupska udało się sprawnie wrócić.
To już 3 rower, który wypada z użycia, ale z Revoltem najwięcej zrobiłem tras i przeżyłem największe przygody rowerowe, zawsze był jako pierwszy. Szkoda było go tak porzucić, ale liczy się to, co zostało w głowie, i w tym dzienniku, może ktoś go pospawa i będzie mu służył. Niestety tylny trójkąt zrobiony był z rurki aluminiowej fi 6 mm, nie więcej, może to dobre do kolarzówki, zresztą trzeszczał już od jakiegoś czasu, był za duży o jeden rozmiar, kupiony okazjonalnie. Ale z drugiej strony mnóstwo przygód, szutrów, wypadów, kupiony jeszcze pod hasłem w necie cyclocross, a słowo grawel nie było popularne. I tyle. Teraz mam Felta, jest sztywny, ma 12 biegów, idzie dobrze. U Revolta planowałem modernizacje, nawet już zakupiłem trochę części, ale czy to miało sens, teraz myślę, że lepiej się rozstać z rowerem, niż iść w koszty.





tyle zostało.
- DST 66.00km
- Czas 03:40
- VAVG 18.00km/h
- Sprzęt Giant Revolt
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 1 lipca 2024
Kategoria Ekskursja, Grawele, Kółka do 150 km
Kaszëbë party, dzień 2
Po wczorajszym deszczu pozostała rosa i sporo wilgoci w powietrzu, pal sześć 150 zł za nocleg w przyczepie Niewiadówek, cieszę się, że mogę szybko ruszać dalej, i nie muszę zaczynać dnia od suszenia namiotu. Ruszam szuterem w kierunku jez. Orle, jest idealnie jezioro poprzecinane groblami, przeciskam się, po obu stronach woda, a później łąki, krowy, pola, przestrzenie, jest zielono, wkrótce będę nad Żarnowieckim jeziorem. Byłem tam parę lat temu, wtedy pokręciłem się więcej po okolicy, teraz tylko tranzytem. A okolica piękna. Ten dzień był najprzyjemniejszym dniem całej tej krótkiej podróży po Kaszubach, był takim dniem, jaki powinien być: różnorodne widoki, z dobra nawierzchnia, idealna pogoda, i widokiem na morze. Można napisać perfecto, thorougly, w pamięci zapisane jest dużo obrazów, umysł wolny od niepokojów, tak jak było dzień wcześniej. Co tu pisać, R10 okazała się przyjazną trasą, lepszą, niż z 2018 r, szybko mijam Łebę, a trasą na południe od Słowińskiego Parku świetnie jedzie mi się w okolicznościach nadmorskiej przyrody, trzciny, szuwary, podmokłe tereny, niska roślinność, szerokie widoki na zarysowane wydmy w oddali, jakby widać ich kształty, bez szczegółów. Fenomen polskiego wybrzeża, znane miasta okupowane są przez turystów, trudno przecisnąć się, odpocząć, tłok i zagęszczenie. Tereny między miastami to oaza ciszy i spokoju, zwykłe życie, nawet sporo miejsc, które nie żyją z masowej turystyki i wyciskania gości, którzy chcieli posiedzieć raz do roku nad morzem. Trochę sakwiarzy, ale dużo mniej niż w okolicy Dąbek. Nad ranem przechodziły jeszcze nad głową, złowrogie, ciemne, skłębione chmury, teraz sporo przebłysków słońca, robi naprawdę się przyjemnie i optymistycznie. Niestety prognoza zwala z nóg, wkrótce będzie tańczył przez 20 h zimny, deszczowy front, jeszcze go nie czuć, ale na winy.com już jest, zbliża się i powiększa. Rozbijam namiot na kampingu morskim w Ustce, dobra cena, ale właścicielka, czy tam kierowniczka jest unfriendly, ale nie będę rozwijał, być może to wszystko przez ten deszcz. Ale póki co to jest wieczór, zostawiam namiot i jadę na promenadę na rybę, od razu sobie zakładam, że minimum będzie pod stówę. Ryba na wypasie, ale jak to nad morzem płacę 130 zł, kurde trzeba mieć wór pieniędzy na rodzinny wypad nad morze 2 dorosłych, dwójka dzieci. 130x4. + napoje 100, to tylko obiad. Ledwo zdążyłem wrócić i zaczęło kropić, jeszcze po kampingu szwenda się niespokojny duch, Czech z Orawy, który szuka chętnego na lufkę śliwowicy i Mr. prezes śląskiego towarzystwa rowerzystów na objeździe, wszystko jak w komedii. Wsuwam się jak w mumię w ten nieszczęsny namiot, niefortunnie rozbiłem głowa ze spadkiem, pada całą noc, rzęsisty, solidny deszcz, właściwie jestem przekonany, że przepuści tropik, jeszcze w nim nie spałem w bardziej wymagających warunkach, ale wytrzymał. Zdjęcia klasycznie nieostre, trudno, ale w pewnym sensie mają dla mnie wartość sentymentalno, archiwalną i historyczną z powodu jutrzejszego wydarzenia, dlatego zamieszczam je.




















- DST 145.00km
- Czas 07:42
- VAVG 18.83km/h
- Sprzęt Giant Revolt
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 30 czerwca 2024
Kategoria Ekskursja, Grawele, Kółka do 150 km
Kaszëbë party, dzień 1
To był bardzo ciężki dzień. W planie mam włóczęgę po Kaszubach i rzut okiem na bałtyckie klify. Czekam na peronie na pociąg do Tczewa, jest 5.00 rano, niedziela, Legionowo, do którego z M. mam 20 parę kilometrów, dla bezpieczeństwa wyjeżdżam przed 4.00, a wstaje po 2.00, trochę chore. Jest rześki poranek, jadę od razu na krótko, droga przez las, asfalt dobrej jakość, ciężko z tym całym szpejem, 2 małe sakwy po 15 l, na środku bagażnika namiot 1-os, i materac. Stabilność i manewrowość roweru jest inna, trzeba się przyzwyczaić, trochę prowadzi się jak autobus. Nie mogę wykonywać jakiś gwałtownych ruchów, a może to co wydarzy się za 3 dni, to były jakieś pierwsze znaki.
Tczew, niestety nie oglądam rynku, a szkoda. Zwiedzanie, gdy zaplanowane są ponad 200 km dystanse, jest raczej słabe, będę to zmieniał, mam poczucie, że ciągle się gdzieś spieszę. A chyba nie o to w tym chodzi.
Pierwszy przystanek jez. Godziszewskie, odpoczywam na ławce z widokiem na błyszczącą w słońcu taflę wody, jest idealnie, siedzę na sporym wzniesieniu, żuje sandwicha, wiaterek, jeszcze jest przed 9.00, upał nie daje się we znaki, widok fenomenalny, myślę sobie, że jak tak dalej będzie to wyjazd pierwsza klasa. Później zagłębiam się w teren, szuter, pola, lasy, najbardziej nie lubię gdy nawigacja przekierowuje mnie, z drogi dobrej jakość w jakiś ujeb, koleiny, i w niepewność. Dzień robi się coraz bardziej, taki lepki, słońce nagrzewa powietrze, że coraz trudniej nim oddychać.
Jezioro Przywidzkie mam po prawej, szutrówka po nasypie, co raz piękno tego miejsca odsłaniają gęsto go chroniące krzaki i drzewa. Jest rozmach, trochę Kanada, trudno skupić mi się na drodze, wypatruje ciągle jakiejś szczeliny, żeby popatrzeć na przestrzenie. Niestety nie udało się zrobić zdjęć. Później droga dobrej jakości aż do Łapina Kartuskiego, w nim wpadam na szlak Wanogi, którym będę, teraz się przemieszał. W planie Wejherowo. Duszno, gorąco, a przede mną jeszcze do przejechania z południa na północ park trójmiejski, chociaż spodziewałem się przewyższeń, ale nie aż takich. Solidna burza wisi nad grzbietem.
Wszystkie fakty są przeciwko mnie rower za ciężki, trudno manewruje się nim, przeważnie jeżdżę na lekko i krótko. Trójmiejski park to wyzwanie nawigacyjnie, poprzecinany jest tysiącem odnóg, skrzyżowań, wyborów i możliwości, i w tym gąszczu trudno znaleźć ten jedyny wariant. Zdarza się, że na zjazdach wybieram drogę najlepszej jakości, a po czasie nawigacja nakazuje powrót i pnę się mozolnie, bo trzeba było wcześniej skręcić. Poza tym to są prawie góry, szczególnie w drugiej części na wysokości Sopotu. Jadę i tak sobie myślę, że ta cała ziemia z zagłębienia zatoki gdańskiej musiała gdzieś się podziać, i wiadomo, usypano z niej trójmiejski park. On naprawdę jest świetny i kryje pewnie niezliczoną ilość tzw. miejscówek, zakamarków i tajemnic. Można pozazdrościć takiego miejsca, widoki na morze, statki i wyjątkowość życia portowego, a po drugiej stronie autostrady, prawdziwie górskie podjazdy z serpentynami, zjazdami, dobrej jakości drogi, oraz starym lasem. Niestety pogoda, wyzwanie kilometrowe, ciężar roweru, nieznajomość terenu, to czynniki, które nie pozwalają do końca cieszyć mi się tym miejscem. Jadę automatycznie, aby szybciej, często zdzieram klocki, bo nagle zjazd kończy się koleinami. Jak zawsze mam problem z uzupełnieniem wody w bidonach, nie udało się nic kupić do jedzenia. Logistycznie wtopa, a najgorsze, że zapowiada się niezwyczajny ostrzał burzowy, już coraz mniej ludzi w parku, kto może to umyka, duszno, mam wrażenie, że wszystko się lepi, zrywa się wiatr, i tak ciemniej, zdejmuje okulary, żeby nie pogłębiać wrażenia grozy. Jadę, pokonując kolejne serpentyny, jedna za drugą, realizuje jakiś plan z Garmina, trzymam się niebieskiej linii, złożonej z pikseli, cyfrowych i elektrycznych wyświetleń, nie jest to chyba jakieś dobre wiązanie z rzeczywistością, nie jest to pewny i mocny marynarski supeł. Spadają pierwsze krople, są wielkie i rzadkie, jakby ktoś wyżymał szmatę, ale jest tak duszno, że i one w większej ilości nie przebijają się do ziemi, pewnie wyparowują w tym nagrzanym powietrzu, w końcu widzę miasto, jest dziura z tego parku, z tych gór, ratunek, ucieczka. Dwupasmówką jadę w kierunku stacji PKP, żeby ewakuować się do Wejherowa na nocleg, który nawet jeszcze nie jest ugadany. W pociągu dopada mnie, ulało się, w końcu wytchnienie, woda leje się strumieniami, bije wściekle w blaszany dach, ludzie w takim półśnie, w amoku, przysypiają, patrzymy nieprzytomnie w okno, a tam szaro, nic nie widać. Trwa to krótko, tyle, co z Redy do Wejherowa dojechać pociągiem miejskim, dzwonię na taki jedyny w okolicy agro camping, nic dużego, taka prowizorka. Trawy mokre i długie do kolan, zniechęcają mnie do rozbijania namiotu, biorę za 150 zł nocleg w przyczepie Niewiadówek, kładę się i zapadam w sobie. Mam namiot Jack Woskin-Gossamer, tunelowy, w zasadzie to taka trumna, niski, wąski, bez opcji bagażowej, jest to prawdziwy koszmar i nienawidzę w nim spać. Klaustrofobiczny piece of shit. Niestety aparat zepsuł się i wszystkie zdjęcia z wyjazdu mam nieostre.


Tczew, niestety nie oglądam rynku, a szkoda. Zwiedzanie, gdy zaplanowane są ponad 200 km dystanse, jest raczej słabe, będę to zmieniał, mam poczucie, że ciągle się gdzieś spieszę. A chyba nie o to w tym chodzi.
Pierwszy przystanek jez. Godziszewskie, odpoczywam na ławce z widokiem na błyszczącą w słońcu taflę wody, jest idealnie, siedzę na sporym wzniesieniu, żuje sandwicha, wiaterek, jeszcze jest przed 9.00, upał nie daje się we znaki, widok fenomenalny, myślę sobie, że jak tak dalej będzie to wyjazd pierwsza klasa. Później zagłębiam się w teren, szuter, pola, lasy, najbardziej nie lubię gdy nawigacja przekierowuje mnie, z drogi dobrej jakość w jakiś ujeb, koleiny, i w niepewność. Dzień robi się coraz bardziej, taki lepki, słońce nagrzewa powietrze, że coraz trudniej nim oddychać.
Jezioro Przywidzkie mam po prawej, szutrówka po nasypie, co raz piękno tego miejsca odsłaniają gęsto go chroniące krzaki i drzewa. Jest rozmach, trochę Kanada, trudno skupić mi się na drodze, wypatruje ciągle jakiejś szczeliny, żeby popatrzeć na przestrzenie. Niestety nie udało się zrobić zdjęć. Później droga dobrej jakości aż do Łapina Kartuskiego, w nim wpadam na szlak Wanogi, którym będę, teraz się przemieszał. W planie Wejherowo. Duszno, gorąco, a przede mną jeszcze do przejechania z południa na północ park trójmiejski, chociaż spodziewałem się przewyższeń, ale nie aż takich. Solidna burza wisi nad grzbietem.
Wszystkie fakty są przeciwko mnie rower za ciężki, trudno manewruje się nim, przeważnie jeżdżę na lekko i krótko. Trójmiejski park to wyzwanie nawigacyjnie, poprzecinany jest tysiącem odnóg, skrzyżowań, wyborów i możliwości, i w tym gąszczu trudno znaleźć ten jedyny wariant. Zdarza się, że na zjazdach wybieram drogę najlepszej jakości, a po czasie nawigacja nakazuje powrót i pnę się mozolnie, bo trzeba było wcześniej skręcić. Poza tym to są prawie góry, szczególnie w drugiej części na wysokości Sopotu. Jadę i tak sobie myślę, że ta cała ziemia z zagłębienia zatoki gdańskiej musiała gdzieś się podziać, i wiadomo, usypano z niej trójmiejski park. On naprawdę jest świetny i kryje pewnie niezliczoną ilość tzw. miejscówek, zakamarków i tajemnic. Można pozazdrościć takiego miejsca, widoki na morze, statki i wyjątkowość życia portowego, a po drugiej stronie autostrady, prawdziwie górskie podjazdy z serpentynami, zjazdami, dobrej jakości drogi, oraz starym lasem. Niestety pogoda, wyzwanie kilometrowe, ciężar roweru, nieznajomość terenu, to czynniki, które nie pozwalają do końca cieszyć mi się tym miejscem. Jadę automatycznie, aby szybciej, często zdzieram klocki, bo nagle zjazd kończy się koleinami. Jak zawsze mam problem z uzupełnieniem wody w bidonach, nie udało się nic kupić do jedzenia. Logistycznie wtopa, a najgorsze, że zapowiada się niezwyczajny ostrzał burzowy, już coraz mniej ludzi w parku, kto może to umyka, duszno, mam wrażenie, że wszystko się lepi, zrywa się wiatr, i tak ciemniej, zdejmuje okulary, żeby nie pogłębiać wrażenia grozy. Jadę, pokonując kolejne serpentyny, jedna za drugą, realizuje jakiś plan z Garmina, trzymam się niebieskiej linii, złożonej z pikseli, cyfrowych i elektrycznych wyświetleń, nie jest to chyba jakieś dobre wiązanie z rzeczywistością, nie jest to pewny i mocny marynarski supeł. Spadają pierwsze krople, są wielkie i rzadkie, jakby ktoś wyżymał szmatę, ale jest tak duszno, że i one w większej ilości nie przebijają się do ziemi, pewnie wyparowują w tym nagrzanym powietrzu, w końcu widzę miasto, jest dziura z tego parku, z tych gór, ratunek, ucieczka. Dwupasmówką jadę w kierunku stacji PKP, żeby ewakuować się do Wejherowa na nocleg, który nawet jeszcze nie jest ugadany. W pociągu dopada mnie, ulało się, w końcu wytchnienie, woda leje się strumieniami, bije wściekle w blaszany dach, ludzie w takim półśnie, w amoku, przysypiają, patrzymy nieprzytomnie w okno, a tam szaro, nic nie widać. Trwa to krótko, tyle, co z Redy do Wejherowa dojechać pociągiem miejskim, dzwonię na taki jedyny w okolicy agro camping, nic dużego, taka prowizorka. Trawy mokre i długie do kolan, zniechęcają mnie do rozbijania namiotu, biorę za 150 zł nocleg w przyczepie Niewiadówek, kładę się i zapadam w sobie. Mam namiot Jack Woskin-Gossamer, tunelowy, w zasadzie to taka trumna, niski, wąski, bez opcji bagażowej, jest to prawdziwy koszmar i nienawidzę w nim spać. Klaustrofobiczny piece of shit. Niestety aparat zepsuł się i wszystkie zdjęcia z wyjazdu mam nieostre.


- DST 135.00km
- Czas 07:27
- VAVG 18.12km/h
- Sprzęt Giant Revolt
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 27 lipca 2019
Kategoria Ekskursja, Kółka do 75 km
Ekskursja mazowiecko – podkarpacka cześć 5 (GV)
To już zakończenie, dojazd do Przemyśla i póżniej z pociągu do domu, tylko jeszcze musiałem przeżyć "czyściec" jakie zgotowało PKP na trasie Przemyśl – Kraków – Warszawa, czyli podroż w słońcu, z zamkniętymi oknami, z wyłączoną klimatyzacją od 10.30 do 18.00. Ale co tam
Ostatni etap do Przemyśla

Podgórze rankiem,

aż zatrzymałem się

to samo węziej

kolejny most na Sanie

i sam San

tutaj kończy się moja ekskursja, na dworcu PKP w Przemyślu.
Ostatni etap do Przemyśla

Podgórze rankiem,

aż zatrzymałem się

to samo węziej

kolejny most na Sanie

i sam San

tutaj kończy się moja ekskursja, na dworcu PKP w Przemyślu.
- DST 48.00km
- Czas 02:25
- VAVG 19.86km/h
- Sprzęt Giant Revolt
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 26 lipca 2019
Kategoria Ekskursja, Kółka do 150 km, Górskie
Ekskursja mazowiecko – podkarpacka cześć 4 (GV)
Zbudzony jestem przez wilgoć, cały tropik mokry, osiadła na nim rosa, jest jeszcze szaro, zjadam przygotowaną wieczorem podwójną porcję ryżu, w zalewie pomidorowej. Suszenie, pakowanie, ogarnianie zajmuje trochę czasu, zanim rower stoi gotowy do jazdy zbliża się godzina 7.00, i to jest zasadnicza różnica, w wyjazdach jednodniowych, z domu, rower jest spakowany i czeka, wystarczy tylko wyjść, wsiąść i jechać. Dzisiaj chcę zbliżyć się do Przemyśla na pół obrotu koła. Wracam w okolice stacji PKP, i wzdłuż torów jadę szutrem na zachód, jeszcze jest płasko, nic nie zapowiada głównego menu dzisiejszego dnia.
Zaczyna kropić, do Rzeszowa dojeżdżam już w deszczu, przeczekuje gdzie się da, później jadę i znowu moknę i przeczekuję. Sprawdzam pogodę, na trasie spore prawdopodobieństwo burz. Przez południową część miasta Green Velo ładnie poprowadzone wzdłuż rzeki Wisłok, droga ma charakter rekreacyjny. Nagle sielanka komunikacyjna kończy się i ląduje na pierwszym podjeździe, wąski, roztrzaskany na poboczach asfalt, spory ruch, remont drogi, prędkości tutaj nie wycisnę i tak męczą się kierowcy próbując wyprzedzić mnie. Umykam na jakimś skrzyżowaniu w bok, w lokalną drogę i jest już spokojniej, deszcz również odpuścił, ale zaczynają się pierwsze pagóry, przedkarpacie, strome, ciągnące się podjazdy. Pierwsze 4 kilometry i jestem wyżej o 200 metrów, czyli inna charakterystyka jazdy, bardzo powoli w górę, mielenie karbami, odczuwalny wzrost temperatury ciała, mokre od potu ubrania, po chwili zjazd i nagłe chłodzenie i suszenie, poza tym jeszcze jest komfortowo, jadę po asfalcie przez stary malowniczy las. Mijam parę hopek i droga wykręca w szutry, a tutaj podjazdy są bardziej strome, droga zrobiono z rozrzuconych kamieni, większe sztuki trzeba omijać, a zjazdy nie tak przyjemne jak po gładkim asfalcie, trzeba koncentrować się, łatwo uszkodzić obciążone sakwami koła. Do Dynowa przez cały czas jazda na zmiany w górę i w dół, po asfalcie lub szutrze, przeskakuje z doliny w kolejną dolinę. W okolicy Futoma żwirowy podjazd, wzdłuż którego ustawiono metalowe rowery wykonane w powiększeniu, ciekawy pomysł. Mijając Dynów jestem już dobrze zmęczony, pora południowa, znajduję ładną miejscówkę w zakolu Sanu, dokańczam wczorajsze kabanosy i przeglądam profil pozostałej trasy, nie wygląda dobrze, jeszcze 4 solidne podjazdy w sumie i na oko jakieś 800 metrów. Na początek przede mną spory odcinek po płaskim wzdłuż rzeki, temperatura szybuje w górę, na pewno jest grubo ponad 30 stopni, zaczynam się gotować, nie odpuszczam otwartym sklepom, uzupełniam zapasy wody, zaskakuje mnie duże zainteresowanie ludzi, wypytują się: skąd jadę, jak długo, dokąd itd, sami opowiadają historie. Tereny, którymi biegnie GV nie są wyeksploatowane turystycznie, trasa nie przebiega w okolicach znanych miejscowości, które przeżywają letnie oblężenie i stąd ta ciekawość do zagadywania, może. Płaska jazda szybko kończy się i trzeba piąć się w górę w okolicach Jawornika Ruskiego znowu 200 metrów wyżej, ostatki wchodzą ciężko, a później długi, ciągnący się zjazd, na którym łapie mnie pół godzina zlewa, schodzę do wysokości 230 m.n.p.m., ponownie jadę wzdłuż Sanu, przeskakuję z jednego brzegu na drugi, klimatycznymi, wiszącymi kładkami pieszo-rowerowymi. Planując trasę największe nadzieje wiązałem z tym fragmentem trasy i nie zawiodłem się, jest ładnie, pagóry porośnięte lasami, dolina Sanu, mosty, w pamięci pozostało sporo migawek krajobrazów. Dojeżdżam do Babic i witam się z pętelka, GVelo zatacza od północy dwudziesto kilometrowe koło omijając DK 884, i do zaliczenia są trzy pagóry: 400 i dwa razy po 380 metrów n.p.m., słońce rozkręcone jest i grzeje ile sił, rozpoczynam wspinaczkę, najgorsze, że wiem z profilu trasy, że będzie do trzech razy sztuka, trzy przełęcze, i trzy razy od nowa podejmowany trud, przejechanie całości zajmuje półtorej godziny, na jedno wzniesienie muszę wpychać, zwyczajnie zabrakło przełożenia. W miejscowości Krzywcza ponownie jestem nad Sanem i jadę wzdłuż jej biegu, droga biegnie idealnie równolegle do rzeki. Wiem, że w Krasicach jest w lesie stary i niedrogi ośrodek domków o nazwie "Perła Sanu" i tam zamierzam podpytać się o nocleg. Już któryś raz przekraczam rzekę efektownym mostem wiszącym i podjeżdżam w górę w głąb lasu w kierunku "Perły", kończy się asfalt, po kamieniach i lepiącym się błocie brnę dalej na spotkanie z trzema jazgoczącymi psami, różnej maści i wielkości i jak okazało się charakteru. Po chwili wychyla się Pani z recepcji i negocjujemy cenę noclegu.
Ava speed: 18,89 km/h
Max speed: 58 km/h
link do zdjęć:
tutaj
Część pierwsza: Łańcut – Rzeszów
Część druga: Rzeszów – Krasice

Dynowskie pagóry.

Dojazd do Dynowa przeważnie po szutrach.

deszczowy Rzeszów

rowerowy most na Sanie
Zaczyna kropić, do Rzeszowa dojeżdżam już w deszczu, przeczekuje gdzie się da, później jadę i znowu moknę i przeczekuję. Sprawdzam pogodę, na trasie spore prawdopodobieństwo burz. Przez południową część miasta Green Velo ładnie poprowadzone wzdłuż rzeki Wisłok, droga ma charakter rekreacyjny. Nagle sielanka komunikacyjna kończy się i ląduje na pierwszym podjeździe, wąski, roztrzaskany na poboczach asfalt, spory ruch, remont drogi, prędkości tutaj nie wycisnę i tak męczą się kierowcy próbując wyprzedzić mnie. Umykam na jakimś skrzyżowaniu w bok, w lokalną drogę i jest już spokojniej, deszcz również odpuścił, ale zaczynają się pierwsze pagóry, przedkarpacie, strome, ciągnące się podjazdy. Pierwsze 4 kilometry i jestem wyżej o 200 metrów, czyli inna charakterystyka jazdy, bardzo powoli w górę, mielenie karbami, odczuwalny wzrost temperatury ciała, mokre od potu ubrania, po chwili zjazd i nagłe chłodzenie i suszenie, poza tym jeszcze jest komfortowo, jadę po asfalcie przez stary malowniczy las. Mijam parę hopek i droga wykręca w szutry, a tutaj podjazdy są bardziej strome, droga zrobiono z rozrzuconych kamieni, większe sztuki trzeba omijać, a zjazdy nie tak przyjemne jak po gładkim asfalcie, trzeba koncentrować się, łatwo uszkodzić obciążone sakwami koła. Do Dynowa przez cały czas jazda na zmiany w górę i w dół, po asfalcie lub szutrze, przeskakuje z doliny w kolejną dolinę. W okolicy Futoma żwirowy podjazd, wzdłuż którego ustawiono metalowe rowery wykonane w powiększeniu, ciekawy pomysł. Mijając Dynów jestem już dobrze zmęczony, pora południowa, znajduję ładną miejscówkę w zakolu Sanu, dokańczam wczorajsze kabanosy i przeglądam profil pozostałej trasy, nie wygląda dobrze, jeszcze 4 solidne podjazdy w sumie i na oko jakieś 800 metrów. Na początek przede mną spory odcinek po płaskim wzdłuż rzeki, temperatura szybuje w górę, na pewno jest grubo ponad 30 stopni, zaczynam się gotować, nie odpuszczam otwartym sklepom, uzupełniam zapasy wody, zaskakuje mnie duże zainteresowanie ludzi, wypytują się: skąd jadę, jak długo, dokąd itd, sami opowiadają historie. Tereny, którymi biegnie GV nie są wyeksploatowane turystycznie, trasa nie przebiega w okolicach znanych miejscowości, które przeżywają letnie oblężenie i stąd ta ciekawość do zagadywania, może. Płaska jazda szybko kończy się i trzeba piąć się w górę w okolicach Jawornika Ruskiego znowu 200 metrów wyżej, ostatki wchodzą ciężko, a później długi, ciągnący się zjazd, na którym łapie mnie pół godzina zlewa, schodzę do wysokości 230 m.n.p.m., ponownie jadę wzdłuż Sanu, przeskakuję z jednego brzegu na drugi, klimatycznymi, wiszącymi kładkami pieszo-rowerowymi. Planując trasę największe nadzieje wiązałem z tym fragmentem trasy i nie zawiodłem się, jest ładnie, pagóry porośnięte lasami, dolina Sanu, mosty, w pamięci pozostało sporo migawek krajobrazów. Dojeżdżam do Babic i witam się z pętelka, GVelo zatacza od północy dwudziesto kilometrowe koło omijając DK 884, i do zaliczenia są trzy pagóry: 400 i dwa razy po 380 metrów n.p.m., słońce rozkręcone jest i grzeje ile sił, rozpoczynam wspinaczkę, najgorsze, że wiem z profilu trasy, że będzie do trzech razy sztuka, trzy przełęcze, i trzy razy od nowa podejmowany trud, przejechanie całości zajmuje półtorej godziny, na jedno wzniesienie muszę wpychać, zwyczajnie zabrakło przełożenia. W miejscowości Krzywcza ponownie jestem nad Sanem i jadę wzdłuż jej biegu, droga biegnie idealnie równolegle do rzeki. Wiem, że w Krasicach jest w lesie stary i niedrogi ośrodek domków o nazwie "Perła Sanu" i tam zamierzam podpytać się o nocleg. Już któryś raz przekraczam rzekę efektownym mostem wiszącym i podjeżdżam w górę w głąb lasu w kierunku "Perły", kończy się asfalt, po kamieniach i lepiącym się błocie brnę dalej na spotkanie z trzema jazgoczącymi psami, różnej maści i wielkości i jak okazało się charakteru. Po chwili wychyla się Pani z recepcji i negocjujemy cenę noclegu.
Ava speed: 18,89 km/h
Max speed: 58 km/h
link do zdjęć:
tutaj
Część pierwsza: Łańcut – Rzeszów
Część druga: Rzeszów – Krasice

Dynowskie pagóry.

Dojazd do Dynowa przeważnie po szutrach.

deszczowy Rzeszów

rowerowy most na Sanie
- DST 154.00km
- Czas 08:08
- VAVG 18.93km/h
- Sprzęt Giant Revolt
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 25 lipca 2019
Kategoria Ekskursja, Kółka do 150 km
Ekskursja mazowiecko – podkarpacka cześć 3 (GV)
Z Sandomierza GV wyprowadza po łąkach, wąskimi asfaltami, często gdzieś skręcam, w końcu wjeżdżam na wygodny asfalt tylko dla rowerów biegnący wzdłuż DK. To długi, prosty, płaski odcinek ciągnie się aż do Ulanowa, bez urozmaiceń, od czasu do czasu las, krzak, wioska, mała rzeka. Atrakcje w miniaturze. Czasami bez konkretnego powodu droga przerzucona jest z jednej na drugą stronę, trzeba przeprawić się przez DK. Przedwojenny Centralny Okręg Przemysłowy mijam bez jakiś większych wspomnień. Ulanów – stolica flisactwa, Rudnik – jakieś wikliniarstwo, później szutry, lokalne asfalty i jestem w Leżajsku, ale też bez wrażeń. Dalej sporo szutrami między polami, żniwa, ciężkie maszyny rolnicze na GV, niedługo szlak będzie cieszył się nowymi nawierzchniami. Nie wierzę, że będą remontowane. W miejscowości Julin GV zatacza pętelkę, i jest to najciekawszy odcinek dzisiejszego dnia. Piękne, stare lasy, gdzieś w głębi drewniana rezydencja, jak później doczytałem to „modrzewiowy piętrowy pałac myśliwski w stylu tyrolsko-szwajcarskim został wybudowany w 1880 roku specjalnie na przyjazd arcyksięcia austriackiego Rudolfa.“ Całość to 12-15 kilometrów, na których wrócił mi entuzjazm do jazdy i obudziłem się. Później nieuchronnie podążam w kierunku przeprawy przez A4, wzrasta liczba samochodów, i najgorszy odcinek GV to 15-kilometrowy wjazd do Łańcuta, szlak puszczony drogą bez pobocza, na grzbiecie siedzą mi pędzące auta. W Łańcucie kupuje bilet powrotny "zawczasu", pamiętam majową nauczkę z Białegostoku i jadę na kemping, który jest malutki i bardzo zadbany, czysty, wszystko jest.
Część pierwsza: Sandomierz_Ulanów_Leżajsk
Część pierwsza: Leżajsk – Łańcut
Ava speed: 22,28 km/h
Max speed: 51 km/h

Długa, prosta przez Centralny Okręg Przemysłowy

San

Ulanów, stolica flisactwa

Green Velo za Leżajskiem.
Część pierwsza: Sandomierz_Ulanów_Leżajsk
Część pierwsza: Leżajsk – Łańcut
Ava speed: 22,28 km/h
Max speed: 51 km/h

Długa, prosta przez Centralny Okręg Przemysłowy

San

Ulanów, stolica flisactwa

Green Velo za Leżajskiem.
- DST 158.00km
- Czas 07:05
- VAVG 22.31km/h
- VMAX 51.00km/h
- Sprzęt Giant Revolt
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 24 lipca 2019
Kategoria Ekskursja, Kółka do 150 km
Ekskursja mazowiecko – podkarpacka cześć 2 (GV)
Drugi dzień zaczyna się od podjazdu na 380 metrów, po wyjeździe z lasu na szczycie wzniesienia oglądam ładną panoramę Gór Świętokrzyskich. Dalej jazda w kierunku Daleszyc, ciągle pod górkę i z górki, ale nie są to to jakieś uciążliwe podjazdy. W okolicach Borkowa wpadam w nitkę GreenVelo i tym śladem będę podążał do Przemyśla. Nade mną zbierają się chmury w kolorze ołowiu, szare, ciężkie i złowróżebne, wkrótce zaczyna padać, drobny deszczyk, w oddali po lewej mam widok na górę Św Krzyż, poznaje po wieży radiowo-telewizyjnej, która pręży się ponad drzewami. Droga typu wąski asfalt, za wsią Helendry wjeżdżam w jeszcze węższą szutrówkę i dalej lasem, droga taka jak lubię najbardziej: kręta, wąska, z pagórkami, wykonana z dobrze ubitego drobnego kamienia, przyzwyczaiłem się też do manewrowania obciążonym rowerem. Po drodze mijam sporo zabytków, ruin starych spichlerzy, wiatraków, kościołów. Przed Rakowem korzystam z przystani MOR, pada już na gęsto, postanawiam przeczekać, poza tym jest koło 11.00 i czas na skorzystanie z CampinGazu, kawa itp. Odpoczynek zajmuje mi 1,5 godziny, wczorajszy dzień cały przejechany, przystanki tylko na chwilę, teraz nie muszę się już spieszyć, w głowie kalkuluje plan, że optymalnie będzie dojechać do Sandomierza. Ruszam i mijam Raków, dawna ośrodek działalności Braci Polskich, oskarżonych o zniszczenie przydrożnego krzyża przez kontrreformatorów, i wygnanych, wkrótce miasto podupadło nie pomogło nawet ufundowanie przez biskupa krakowskiego Jakuba Zadzika wspaniałego kościoła. Za miastem spotykam lokalnego kolarza i razem jedziemy do Iwanisk, niestety nasila się deszcz. Po pół godzinie pada już na całego, nie opłaca się zatrzymywać, ani suszyć, jedyna nadzieja w tym, że popołudniu wypogodzi się. Teren, pomimo uciążliwego deszczu zapamiętałem jako urozmaicony, droga wiodła wąwozami, wzniesieniami, w tym rejonie jest granica Gór Świętokrzyskich i rozpoczyna się Wyżyna Sandomierska. Zbliżam się do ładnie położonego Klimontowa, jest to administracyjnie wieś, ale z zabytkową kolegiatą i kościołem, historia osady datuje się na XIII w., rozkwit i prawa miejskie XVII w., czyli lepiej to już było. Wcześniej mijałem Krzyżtopór w Ujeździe, klasyk, którego miałem okazję widzieć po raz pierwszy, robi wrażenie. Do tej pory myślałem, że zamek został zniszczony w wyniku najazdu szwedzkiego, jak przeczytałem w oficjalnej notce (tylko ograbili wnętrza, wywieźli bibliotekę), a dewastacji dokonaliśmy sami w trakcie konfederacji barskiej, nie mogliśmy się dogadać to wspólnie obróciliśmy rezydencje w ruinę. Ciekawą opcją jest możliwość zwiedzania nocnego, może kiedyś skorzystam.
Przecinam niebezpieczną drogę DK9, przeczekuje wyprzedzające się TIRY na skrzyżowaniu, i jadę lokalnymi asfaltami wzdłuż sadów jabłkowych, pogoda zmieniła się na taką z serii łaskawa i słoneczna i przy okazji suszę przemoczone klamoty.
Dalej to już tylko sady jabłkowe, w setkach odmian, sporo rowerzystów, nie tylko na trasie, ale też i w sadach, w kaskach oblegają drzewka, zachęcony zrywam parę, całe oblepione są jakimś nalotem, opryskiem, szarą, śliską mgiełką jakiegoś chemikalia. Droga wije się, sady ciągną się w nieskończoność, ponad nimi pojawia się wzgórze ze znaną architekturą Sandomierza, które przybliża się i oddala.

Wyjazd ze Św Katarzyny

Taki widok miałem z MOR, przeczekuje deszcz

Krzyżtopór

Hiszpan w sandomierskich sadach.

Sandomierz
Św Katarzyna, Daleszyce, Raków, Iwaniska, Klementów, Sandomierz.
Ava speed: 22,28 km/h
Max speed: 51 km/h
Cześć pierwsza: Św Katarzyna, Daleszyce, Raków
Część druga: Raków, Iwaniska
Część trzecia: Iwaniska, Klementów, Sandomierz
Przecinam niebezpieczną drogę DK9, przeczekuje wyprzedzające się TIRY na skrzyżowaniu, i jadę lokalnymi asfaltami wzdłuż sadów jabłkowych, pogoda zmieniła się na taką z serii łaskawa i słoneczna i przy okazji suszę przemoczone klamoty.
Dalej to już tylko sady jabłkowe, w setkach odmian, sporo rowerzystów, nie tylko na trasie, ale też i w sadach, w kaskach oblegają drzewka, zachęcony zrywam parę, całe oblepione są jakimś nalotem, opryskiem, szarą, śliską mgiełką jakiegoś chemikalia. Droga wije się, sady ciągną się w nieskończoność, ponad nimi pojawia się wzgórze ze znaną architekturą Sandomierza, które przybliża się i oddala.

Wyjazd ze Św Katarzyny

Taki widok miałem z MOR, przeczekuje deszcz

Krzyżtopór

Hiszpan w sandomierskich sadach.

Sandomierz
Św Katarzyna, Daleszyce, Raków, Iwaniska, Klementów, Sandomierz.
Ava speed: 22,28 km/h
Max speed: 51 km/h
Cześć pierwsza: Św Katarzyna, Daleszyce, Raków
Część druga: Raków, Iwaniska
Część trzecia: Iwaniska, Klementów, Sandomierz
- DST 125.00km
- Czas 05:38
- VAVG 22.19km/h
- Sprzęt Giant Revolt
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 23 lipca 2019
Kategoria Ekskursja, Trasa ponad 200
Ekskursja mazowiecko – podkarpacka cześć 1 (GV)
Wyjeżdżam po godzinie 8.00, w planie mam dojechać w okolice Św Katarzyny, gdzie znalazłem nocleg na prywatnym polu namiotowym u podnóża Łysicy. Jest to pierwszy wyjazd rowerowy, na którym obładowany jestem dodatkowym bagażem: materac, śpiwór, namiot, przez pierwsze kilometry przyzwyczajam się do innego środka ciężkości roweru i ciężaru. Test na podjeździe pod stromy wiadukt kolejowy, ledwo co, źle to wróży, ale póki co, przede mną 150 km po płaskim, czyli będę miał czas przyzwyczaić się. Do Kalwarii nie włączam nawet Garmina, droga znana, mogę jechać z zamkniętymi oczami, podjazd na ulicy Lipkowskiej i skręt w kierunku Warki. Płasko, idealna równina w rozkwicie, sporo sadów, nawet ładnie, jestem tu pierwszy raz, przyjemnie jedzie mi się, wybrałem najmniej używany asfalt jaki można było znaleźć na mapie z dozwoloną opcją szutrowo-brukową. W mieście Czarneckiego robię pierwszy postój, pogaducha z parą rowerzystów z Włoch, zdjęcie i dwa obroty wokół rynku, szukam wyjazdu na most nad Pilicą, wzdłuż której teraz będę jechał, całkiem przyjemną szutrówką i starym popękanym asfaltem. Trzęsie, nosi rowerem, i odpada lewy bagaż, szczęśliwie nic mnie nie wyprzedza w tym momencie, pękło gumowe kółko amortyzujące drgania sakwy, takie nic, wyciągam taśmę i obklejam grubą warstwą, zawijam w dwóch kierunkach, na tyle skutecznie, że naprawa jest wystarczająca do końca wyjazdu. Później przeważają coraz bardziej szutry, w końcu wjeżdżam w nową, szeroką, dobrze utwardzoną drogę leśną na której zmieściłoby się cały peleton, drogę zagradza szlaban z zakazem wjazdu dla wszystkich oprócz ALP. Wiatr mam z serii tych pomagających, pruję środkiem, na cyferblacie dobrze ponad 30 km, słychać przyjemny odgłos kamyków odbijających się od aluminiowej ramy, między drzewami widzę zaparkowany radiowóz straży leśnej, czekają na ofiarę co to pokusi się i skorzysta z ich własnej drogi. Po paru kilometrach słyszę jak jadą za mną, wyprzedzają, oglądają mnie ze swojego szklanego akwarium, kiwam im zawczasu sygnalizując pokojowe zamiary. Wolno odjeżdżają, później dociskają gaz i powstaje za nimi obłok kurzu.
Dalej na Radom, odcinek, który jest do poprawy, nie będę się pastwił, ale ten fragment to było czyste zło i na tym stwierdzeniu poprzestanę, nie rozwijając tematu. Za tym miastem DK 7 ma szerokie pobocze, z którego korzystam, zaczynają się już małe górki, które w okolicach Szydłowca przechodzą w łagodne, ale długie podjazdy. W zabytkowym rynku robię sobie dłuższy postój, odpoczywam, zbliża się już 17.00 i bardziej niewiadoma część drogi, zamierzam jechać w kierunku południowym przez kompleks leśny w kierunku Bliżyna, a później przeciąć rezerwat przyrody Świnia Góra. Nie wiem jakiej jakości drogi czekają mnie.
Odcinek do Bliżowa asfaltowy, przez las, cały czas bez ulgi pod górę, nachylenie jest łagodne, ale ciągnie się 11 kilometrów, trudno zorientować się w gęstym lesie, nawet sprawdzam, czy to hamulec może tak mnie blokuje. Do Ubyszewa tak zamulam, pnąc się w rezultacie na 136 metrów (358 m. n.p.m.) wyżej niż Szydłowiec (222 m. n.p.m.). Później w dół i hamowanie na skrzyżowaniu z DK 42, którą przecinam i w ciągu paru minut tracę wcześniej zdobytą wysokość. Dalej wąskim, uroczym asfaltem w kierunku Rezerwatu Świnia Góra. Pozostało 17 kilometrów do Zagnańska, po wjechaniu ponownie na ponad 300 metrów czeka mnie zjazd wąską drogą dynamicznie przechodzącą z szutru w asfalt i odwrotnie. Wyrwany asfalt wzdłuż drogi, rozrzucone kamienie, a co paręset metrów woda spływa w poprzek drogi, jestem w gęstym lasie, ogromne, wiekowe buki. Zjazd stromy, łatwo się rozpędzić, cisnę hamulce, wkrótce będzie jeszcze gorzej bo to wszystko zakończy się 5 kilometrowym odcinkiem starego bruku, w który na dobre zdołał wgryźć się śliski mech.
Za Zagnańskiem pozostało około dwadzieścia parę kilometrów jazdy na wschód, podjeżdżam kolejną górkę, druga już serpentyna. Za zakrętu wyłania się szlaban, a za nim stoi podminowany, z nerwem na wierzchu wartownik, który informuje mnie, że droga zamknięta, i jest własnością kopalni kamieni jakiś tam, i że dalej nie pojadę. A jak dojechać do Św Katarzyny to on nie wie, radzi żebym zjechał do najbliższej miejscowości i pod kościołem zrobił wywiad. W trakcie tej rozmowy przejechały ze trzy wyładowane kruszywem wywrotki, stękają, zgrzytają, jęczą wydają metaliczne odgłosy z wysiłku. Widok ten przekonał mnie ostatecznie, zawracam i dzida w dół, na zjeździe suszę tony potu wcześniej wyciśnięte w tym miejscu. Cudem informuje się, że objazd kopalni owszem jest, 7 kilometrów szutrem, z mnóstwem zakrętów, prawo, lewo, później też lewo i dwa razy w prawo. Trafi Pan. Ustawiam Garmina na azymut, jak mniej więcej jechać, południowy wschód. Poszło sprawnie, wkrótce nagrodzony jestem widokiem masywu Łysicy do którego zbliżam się. Nocleg, polecam, jest to jedyne pole namiotowe w tym miejscu, wszystko wykonane własnym pomysłem, ale bardzo gościnie.
AvaSpeed: 23 km/h,
Max Speed: 57 km/h
Marki, Warszawa, Góra Kalwaria, Warka, szutrem wzdłuż rzeki Pilica, Jedlińsk, Radom, Szydłowiec, Zagnańsk, Św Katarzyna.
Cześć pierwsza: Góra Kalwaria – za Radom
Część druga: Radom_ Św Katarzyna

Most Siekierkowski, wtorek godzina 9.30, pierwsza godzina jazdy.

Szydłowiec, dłuższy postój, tutaj zjadam resztę kanapek z miodem.

Przecinam rezerwat leśny Świna Góra, jest po 18.30.

Wokół masywu Łysicy
Dalej na Radom, odcinek, który jest do poprawy, nie będę się pastwił, ale ten fragment to było czyste zło i na tym stwierdzeniu poprzestanę, nie rozwijając tematu. Za tym miastem DK 7 ma szerokie pobocze, z którego korzystam, zaczynają się już małe górki, które w okolicach Szydłowca przechodzą w łagodne, ale długie podjazdy. W zabytkowym rynku robię sobie dłuższy postój, odpoczywam, zbliża się już 17.00 i bardziej niewiadoma część drogi, zamierzam jechać w kierunku południowym przez kompleks leśny w kierunku Bliżyna, a później przeciąć rezerwat przyrody Świnia Góra. Nie wiem jakiej jakości drogi czekają mnie.
Odcinek do Bliżowa asfaltowy, przez las, cały czas bez ulgi pod górę, nachylenie jest łagodne, ale ciągnie się 11 kilometrów, trudno zorientować się w gęstym lesie, nawet sprawdzam, czy to hamulec może tak mnie blokuje. Do Ubyszewa tak zamulam, pnąc się w rezultacie na 136 metrów (358 m. n.p.m.) wyżej niż Szydłowiec (222 m. n.p.m.). Później w dół i hamowanie na skrzyżowaniu z DK 42, którą przecinam i w ciągu paru minut tracę wcześniej zdobytą wysokość. Dalej wąskim, uroczym asfaltem w kierunku Rezerwatu Świnia Góra. Pozostało 17 kilometrów do Zagnańska, po wjechaniu ponownie na ponad 300 metrów czeka mnie zjazd wąską drogą dynamicznie przechodzącą z szutru w asfalt i odwrotnie. Wyrwany asfalt wzdłuż drogi, rozrzucone kamienie, a co paręset metrów woda spływa w poprzek drogi, jestem w gęstym lasie, ogromne, wiekowe buki. Zjazd stromy, łatwo się rozpędzić, cisnę hamulce, wkrótce będzie jeszcze gorzej bo to wszystko zakończy się 5 kilometrowym odcinkiem starego bruku, w który na dobre zdołał wgryźć się śliski mech.
Za Zagnańskiem pozostało około dwadzieścia parę kilometrów jazdy na wschód, podjeżdżam kolejną górkę, druga już serpentyna. Za zakrętu wyłania się szlaban, a za nim stoi podminowany, z nerwem na wierzchu wartownik, który informuje mnie, że droga zamknięta, i jest własnością kopalni kamieni jakiś tam, i że dalej nie pojadę. A jak dojechać do Św Katarzyny to on nie wie, radzi żebym zjechał do najbliższej miejscowości i pod kościołem zrobił wywiad. W trakcie tej rozmowy przejechały ze trzy wyładowane kruszywem wywrotki, stękają, zgrzytają, jęczą wydają metaliczne odgłosy z wysiłku. Widok ten przekonał mnie ostatecznie, zawracam i dzida w dół, na zjeździe suszę tony potu wcześniej wyciśnięte w tym miejscu. Cudem informuje się, że objazd kopalni owszem jest, 7 kilometrów szutrem, z mnóstwem zakrętów, prawo, lewo, później też lewo i dwa razy w prawo. Trafi Pan. Ustawiam Garmina na azymut, jak mniej więcej jechać, południowy wschód. Poszło sprawnie, wkrótce nagrodzony jestem widokiem masywu Łysicy do którego zbliżam się. Nocleg, polecam, jest to jedyne pole namiotowe w tym miejscu, wszystko wykonane własnym pomysłem, ale bardzo gościnie.
AvaSpeed: 23 km/h,
Max Speed: 57 km/h
Marki, Warszawa, Góra Kalwaria, Warka, szutrem wzdłuż rzeki Pilica, Jedlińsk, Radom, Szydłowiec, Zagnańsk, Św Katarzyna.
Cześć pierwsza: Góra Kalwaria – za Radom
Część druga: Radom_ Św Katarzyna

Most Siekierkowski, wtorek godzina 9.30, pierwsza godzina jazdy.

Szydłowiec, dłuższy postój, tutaj zjadam resztę kanapek z miodem.

Przecinam rezerwat leśny Świna Góra, jest po 18.30.

Wokół masywu Łysicy
- DST 242.00km
- Czas 10:30
- VAVG 23.05km/h
- Sprzęt Giant Revolt
- Aktywność Jazda na rowerze