Wtorek, 2 lipca 2024
Kategoria Ekskursja, Grawele, Kółka do 75 km
Kaszëbë party, dzień 3
Budzę się z bólem głowy, uwierał mnie jeszcze jakiś kamień, albo koleina, słyszę jednostajny szum deszczu, dotykam namiotu, jakimś cudem wytrzymał, nie ma w środku kałuż. Dziś mam znowu plan nad ambitny, najbliższy nocleg wypada na 175 km, w okolicach Zaborowskiego Parku, daleko, w zasadzie nie ma co zwlekać, ten deszcz skończy się gdzieś koło południa. Spakowanie całego szpeju nie jest łatwe, zabiera sporo czasu, a w deszczu jest jeszcze trudniej. Zwijam mokry namiot i myślę o moich trasach, że omijają asfalty, jakiś większy ruch, dlatego często okazuje się, że ląduje na szutrach, a dzisiaj głęboko opona zapadnie się w rozmoczonej ziemi i będę potrzebował więcej włożyć wysiłku w jazdę.
Pruje przez te Kaszeby, wąskie asfalty, wzniesienia, wioski, ciekawa zabudowa, na 40 km opróżnione bidony, zajeżdżam do miejscowości Swołowo, dużo tam starej zabudowy, ulica wyłożona klimatycznym starym brukiem, trochę skansen, gdzie obok siebie zachowano to co stare i nowe. Pojawiają się przebłyski słońca, nawet ściągam z siebie kurtkę przeciwdeszczową, kupuję wodę, cykam nieostre foty, pod tym względem nic się nie zmieniło.
Nie wiadomo skąd nadszedł ten front, nagle zrobiło się ciemno, zerwał się wiatr, a ja jestem już na otwartej przestrzeni i do tego jeszcze pod górę. Terenu nie znam, liczę na szczęście. Krople są tak wielkie, że czuje każdą, która trafia mnie. Jest miejscowość, ale to jakoś dziura, już całkowicie przemoczony, marzę o przystanku, w końcu sklep, nieczynny, ale jest zadaszenie i właściciel zgadza się, żebym przeczekał, i wtedy jebło na całego, myślałem, że przedziurawi starą blachę. Tak jak niespodziewanie nadleciała ulewa, tak i szybko zniknęła. Lokals, z którym stałem, mówi, że zaryzykuje i przeprawi się do domu, a ja co mam powiedzieć, że szybko przejadę całą puszczę słupecką, która jest przeogromnym, niekończącym się kompleksem leśnym, na dworze wszystko jest w kolorystyce stalowo-ołowianej.
Niepewnie wjeżdżam w puszczę, wolałbym być w taką burzową pogodę na otwartych przestrzeniach, na początek drogą z zachodu na wschód, wjeżdżam tylko trochę tak w zasadzie po czubku, ale wkrótce muszę wykręcić na południe, a wtedy zagłębię się w te otchłanie leśne, trochę mi się to nie uśmiecha, dlatego pod pretekstem złej jakości drogi postanawiam improwizować i ją otoczyć. Na początek całkiem przyjemną drogą w kierunku polowego lotniska, a później DK do Dębicy Kaszubskiej, to się tam strachu najadłem. Dobrze, że to tylko 10 km. Nie wiem, jak można planować jeżdżenie po DK, jest wąsko, a różnica prędkości jest śmiertelna. Dojechałem, można odetchnąć, dopada mnie głód, czuje, że słabnę. Zachodzę na kebsa, XXL, żuje powoli, popijam colą i przysłuchuje się rozmowie, jak to Sebiksowi zatrzymali prawo do jazdy. Naparzał 120 po zabudowanym, i do tego ku mojemu zdziwieniu pomstują na policję, jacy to niegodziwcy, a Sebiks taki morowy chłopak, uczynny i tylko zawsze mu się spieszy, i trochę dumy jest, i trochę pochwały w tych słowach, o dzielnym sarmacie, co popier...ala 120 km/h po "zabudówce". Słucham i czuje, jak podnoszą mi się włosy z wrażenia, jakie tu panują obyczaje. Zresztą czytałem o tych obyczajach u Maćka Hopa.
Puszcza Słupecka położona jest na wzniesieniu, morze zieleni, jakby wbijało się w niebo, łączone gradientem, zielony bezkres z niebieskim, skręcam w prawo i zaczynam wspinaczkę przez tą krainę bez granic. Droga jest stara, wąska i dziurawa, rzuca strasznie, kałuże przemieszane z sypkimi kamieniami, nie przyzwyczaję się do sakwiarstwa. Plan mam, żeby dostać się na południowy kraniec jedynym asfaltem, jaki przecina puszczę. Łysowice, Podwilczyn, to nie wioski, tylko stare pojedyncze chałupy. Po prawej mijam szutrówke, którą jechałbym zgodnie z pierwotnym planem, całkiem dobrej jakości, kurde coraz bardziej wozi mi rowerem, zaczynam podejrzewać, że bagażnik rozkręcił się, nie wiem, dlaczego nie zatrzymuje się, jakiś kretyn mija mnie na gazetę, shit. Niestety plan zakłada jeszcze 10 km DK, liczę, że będzie pusta. Można nią dostać się do Bytowa. Jestem na wzniesieniu, bujam rowerem i czuje, jak robi się niestabilny, zatrzymuje się, dokręcam śrubkę mocującą bagażnik do tylnego widelca, i odkrywam, że drugie ramię jest pęknięte i wyrwane. To koniec. Zapiera mi dech. Co ja mam teraz zrobić, na środku pola, w zasadzie gdzie iść? Do Bytowa 45 km, wrócić się do Słupska 35 km. W zasadzie tego, to jeszcze mnie wiem, bo co można się dowiedzieć o realnych odległościach scrollując mapę w smartfonie. Idę na początku w złym kierunku, po jakimś czasie spotykam panią w ogródku, i ta od razu namawia mnie, żebym poszedł do Słupska, bo w Bytowie nic nie ma, i nie jest dla mnie rozwiązaniem. Tego maszu było z parę kilometrów, w kierunku większej krajówki, gdzie jeździ PKS, mam możliwość przypatrzenia się, co dzieje się na takiej krajówce, jak zapieprzają i wyprzedzają się na krawędzi noża. Idę poboczem, po lewej stronie, przepisowo, w większości po nierównym, stopy w spd zaraz mi odpadną.
Za 20 minut odjedzie autobus do Słupska, a ja nerwowo odkręcam od Revolta co się da, co będę w stanie przenieść, sporo mechanizmów, jest już zajeżdżonych, ma przelotu 35 000 km,
zabieram koła Dandy Horse, siodełko, w zasadzie całą resztę zostawiam, teraz na zdjęciu widzę, że mogłem wziąć koszyki, bagażnik, nowy platformy spd. Trudno. Na szczęście ze Słupska udało się sprawnie wrócić.
To już 3 rower, który wypada z użycia, ale z Revoltem najwięcej zrobiłem tras i przeżyłem największe przygody rowerowe, zawsze był jako pierwszy. Szkoda było go tak porzucić, ale liczy się to, co zostało w głowie, i w tym dzienniku, może ktoś go pospawa i będzie mu służył. Niestety tylny trójkąt zrobiony był z rurki aluminiowej fi 6 mm, nie więcej, może to dobre do kolarzówki, zresztą trzeszczał już od jakiegoś czasu, był za duży o jeden rozmiar, kupiony okazjonalnie. Ale z drugiej strony mnóstwo przygód, szutrów, wypadów, kupiony jeszcze pod hasłem w necie cyclocross, a słowo grawel nie było popularne. I tyle. Teraz mam Felta, jest sztywny, ma 12 biegów, idzie dobrze. U Revolta planowałem modernizacje, nawet już zakupiłem trochę części, ale czy to miało sens, teraz myślę, że lepiej się rozstać z rowerem, niż iść w koszty.





tyle zostało.
Pruje przez te Kaszeby, wąskie asfalty, wzniesienia, wioski, ciekawa zabudowa, na 40 km opróżnione bidony, zajeżdżam do miejscowości Swołowo, dużo tam starej zabudowy, ulica wyłożona klimatycznym starym brukiem, trochę skansen, gdzie obok siebie zachowano to co stare i nowe. Pojawiają się przebłyski słońca, nawet ściągam z siebie kurtkę przeciwdeszczową, kupuję wodę, cykam nieostre foty, pod tym względem nic się nie zmieniło.
Nie wiadomo skąd nadszedł ten front, nagle zrobiło się ciemno, zerwał się wiatr, a ja jestem już na otwartej przestrzeni i do tego jeszcze pod górę. Terenu nie znam, liczę na szczęście. Krople są tak wielkie, że czuje każdą, która trafia mnie. Jest miejscowość, ale to jakoś dziura, już całkowicie przemoczony, marzę o przystanku, w końcu sklep, nieczynny, ale jest zadaszenie i właściciel zgadza się, żebym przeczekał, i wtedy jebło na całego, myślałem, że przedziurawi starą blachę. Tak jak niespodziewanie nadleciała ulewa, tak i szybko zniknęła. Lokals, z którym stałem, mówi, że zaryzykuje i przeprawi się do domu, a ja co mam powiedzieć, że szybko przejadę całą puszczę słupecką, która jest przeogromnym, niekończącym się kompleksem leśnym, na dworze wszystko jest w kolorystyce stalowo-ołowianej.
Niepewnie wjeżdżam w puszczę, wolałbym być w taką burzową pogodę na otwartych przestrzeniach, na początek drogą z zachodu na wschód, wjeżdżam tylko trochę tak w zasadzie po czubku, ale wkrótce muszę wykręcić na południe, a wtedy zagłębię się w te otchłanie leśne, trochę mi się to nie uśmiecha, dlatego pod pretekstem złej jakości drogi postanawiam improwizować i ją otoczyć. Na początek całkiem przyjemną drogą w kierunku polowego lotniska, a później DK do Dębicy Kaszubskiej, to się tam strachu najadłem. Dobrze, że to tylko 10 km. Nie wiem, jak można planować jeżdżenie po DK, jest wąsko, a różnica prędkości jest śmiertelna. Dojechałem, można odetchnąć, dopada mnie głód, czuje, że słabnę. Zachodzę na kebsa, XXL, żuje powoli, popijam colą i przysłuchuje się rozmowie, jak to Sebiksowi zatrzymali prawo do jazdy. Naparzał 120 po zabudowanym, i do tego ku mojemu zdziwieniu pomstują na policję, jacy to niegodziwcy, a Sebiks taki morowy chłopak, uczynny i tylko zawsze mu się spieszy, i trochę dumy jest, i trochę pochwały w tych słowach, o dzielnym sarmacie, co popier...ala 120 km/h po "zabudówce". Słucham i czuje, jak podnoszą mi się włosy z wrażenia, jakie tu panują obyczaje. Zresztą czytałem o tych obyczajach u Maćka Hopa.
Puszcza Słupecka położona jest na wzniesieniu, morze zieleni, jakby wbijało się w niebo, łączone gradientem, zielony bezkres z niebieskim, skręcam w prawo i zaczynam wspinaczkę przez tą krainę bez granic. Droga jest stara, wąska i dziurawa, rzuca strasznie, kałuże przemieszane z sypkimi kamieniami, nie przyzwyczaję się do sakwiarstwa. Plan mam, żeby dostać się na południowy kraniec jedynym asfaltem, jaki przecina puszczę. Łysowice, Podwilczyn, to nie wioski, tylko stare pojedyncze chałupy. Po prawej mijam szutrówke, którą jechałbym zgodnie z pierwotnym planem, całkiem dobrej jakości, kurde coraz bardziej wozi mi rowerem, zaczynam podejrzewać, że bagażnik rozkręcił się, nie wiem, dlaczego nie zatrzymuje się, jakiś kretyn mija mnie na gazetę, shit. Niestety plan zakłada jeszcze 10 km DK, liczę, że będzie pusta. Można nią dostać się do Bytowa. Jestem na wzniesieniu, bujam rowerem i czuje, jak robi się niestabilny, zatrzymuje się, dokręcam śrubkę mocującą bagażnik do tylnego widelca, i odkrywam, że drugie ramię jest pęknięte i wyrwane. To koniec. Zapiera mi dech. Co ja mam teraz zrobić, na środku pola, w zasadzie gdzie iść? Do Bytowa 45 km, wrócić się do Słupska 35 km. W zasadzie tego, to jeszcze mnie wiem, bo co można się dowiedzieć o realnych odległościach scrollując mapę w smartfonie. Idę na początku w złym kierunku, po jakimś czasie spotykam panią w ogródku, i ta od razu namawia mnie, żebym poszedł do Słupska, bo w Bytowie nic nie ma, i nie jest dla mnie rozwiązaniem. Tego maszu było z parę kilometrów, w kierunku większej krajówki, gdzie jeździ PKS, mam możliwość przypatrzenia się, co dzieje się na takiej krajówce, jak zapieprzają i wyprzedzają się na krawędzi noża. Idę poboczem, po lewej stronie, przepisowo, w większości po nierównym, stopy w spd zaraz mi odpadną.
Za 20 minut odjedzie autobus do Słupska, a ja nerwowo odkręcam od Revolta co się da, co będę w stanie przenieść, sporo mechanizmów, jest już zajeżdżonych, ma przelotu 35 000 km,
zabieram koła Dandy Horse, siodełko, w zasadzie całą resztę zostawiam, teraz na zdjęciu widzę, że mogłem wziąć koszyki, bagażnik, nowy platformy spd. Trudno. Na szczęście ze Słupska udało się sprawnie wrócić.
To już 3 rower, który wypada z użycia, ale z Revoltem najwięcej zrobiłem tras i przeżyłem największe przygody rowerowe, zawsze był jako pierwszy. Szkoda było go tak porzucić, ale liczy się to, co zostało w głowie, i w tym dzienniku, może ktoś go pospawa i będzie mu służył. Niestety tylny trójkąt zrobiony był z rurki aluminiowej fi 6 mm, nie więcej, może to dobre do kolarzówki, zresztą trzeszczał już od jakiegoś czasu, był za duży o jeden rozmiar, kupiony okazjonalnie. Ale z drugiej strony mnóstwo przygód, szutrów, wypadów, kupiony jeszcze pod hasłem w necie cyclocross, a słowo grawel nie było popularne. I tyle. Teraz mam Felta, jest sztywny, ma 12 biegów, idzie dobrze. U Revolta planowałem modernizacje, nawet już zakupiłem trochę części, ale czy to miało sens, teraz myślę, że lepiej się rozstać z rowerem, niż iść w koszty.





tyle zostało.
- DST 66.00km
- Czas 03:40
- VAVG 18.00km/h
- Sprzęt Giant Revolt
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 1 lipca 2024
Kategoria Ekskursja, Grawele, Kółka do 150 km
Kaszëbë party, dzień 2
Po wczorajszym deszczu pozostała rosa i sporo wilgoci w powietrzu, pal sześć 150 zł za nocleg w przyczepie Niewiadówek, cieszę się, że mogę szybko ruszać dalej, i nie muszę zaczynać dnia od suszenia namiotu. Ruszam szuterem w kierunku jez. Orle, jest idealnie jezioro poprzecinane groblami, przeciskam się, po obu stronach woda, a później łąki, krowy, pola, przestrzenie, jest zielono, wkrótce będę nad Żarnowieckim jeziorem. Byłem tam parę lat temu, wtedy pokręciłem się więcej po okolicy, teraz tylko tranzytem. A okolica piękna. Ten dzień był najprzyjemniejszym dniem całej tej krótkiej podróży po Kaszubach, był takim dniem, jaki powinien być: różnorodne widoki, z dobra nawierzchnia, idealna pogoda, i widokiem na morze. Można napisać perfecto, thorougly, w pamięci zapisane jest dużo obrazów, umysł wolny od niepokojów, tak jak było dzień wcześniej. Co tu pisać, R10 okazała się przyjazną trasą, lepszą, niż z 2018 r, szybko mijam Łebę, a trasą na południe od Słowińskiego Parku świetnie jedzie mi się w okolicznościach nadmorskiej przyrody, trzciny, szuwary, podmokłe tereny, niska roślinność, szerokie widoki na zarysowane wydmy w oddali, jakby widać ich kształty, bez szczegółów. Fenomen polskiego wybrzeża, znane miasta okupowane są przez turystów, trudno przecisnąć się, odpocząć, tłok i zagęszczenie. Tereny między miastami to oaza ciszy i spokoju, zwykłe życie, nawet sporo miejsc, które nie żyją z masowej turystyki i wyciskania gości, którzy chcieli posiedzieć raz do roku nad morzem. Trochę sakwiarzy, ale dużo mniej niż w okolicy Dąbek. Nad ranem przechodziły jeszcze nad głową, złowrogie, ciemne, skłębione chmury, teraz sporo przebłysków słońca, robi naprawdę się przyjemnie i optymistycznie. Niestety prognoza zwala z nóg, wkrótce będzie tańczył przez 20 h zimny, deszczowy front, jeszcze go nie czuć, ale na winy.com już jest, zbliża się i powiększa. Rozbijam namiot na kampingu morskim w Ustce, dobra cena, ale właścicielka, czy tam kierowniczka jest unfriendly, ale nie będę rozwijał, być może to wszystko przez ten deszcz. Ale póki co to jest wieczór, zostawiam namiot i jadę na promenadę na rybę, od razu sobie zakładam, że minimum będzie pod stówę. Ryba na wypasie, ale jak to nad morzem płacę 130 zł, kurde trzeba mieć wór pieniędzy na rodzinny wypad nad morze 2 dorosłych, dwójka dzieci. 130x4. + napoje 100, to tylko obiad. Ledwo zdążyłem wrócić i zaczęło kropić, jeszcze po kampingu szwenda się niespokojny duch, Czech z Orawy, który szuka chętnego na lufkę śliwowicy i Mr. prezes śląskiego towarzystwa rowerzystów na objeździe, wszystko jak w komedii. Wsuwam się jak w mumię w ten nieszczęsny namiot, niefortunnie rozbiłem głowa ze spadkiem, pada całą noc, rzęsisty, solidny deszcz, właściwie jestem przekonany, że przepuści tropik, jeszcze w nim nie spałem w bardziej wymagających warunkach, ale wytrzymał. Zdjęcia klasycznie nieostre, trudno, ale w pewnym sensie mają dla mnie wartość sentymentalno, archiwalną i historyczną z powodu jutrzejszego wydarzenia, dlatego zamieszczam je.




















- DST 145.00km
- Czas 07:42
- VAVG 18.83km/h
- Sprzęt Giant Revolt
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 30 czerwca 2024
Kategoria Ekskursja, Grawele, Kółka do 150 km
Kaszëbë party, dzień 1
To był bardzo ciężki dzień. W planie mam włóczęgę po Kaszubach i rzut okiem na bałtyckie klify. Czekam na peronie na pociąg do Tczewa, jest 5.00 rano, niedziela, Legionowo, do którego z M. mam 20 parę kilometrów, dla bezpieczeństwa wyjeżdżam przed 4.00, a wstaje po 2.00, trochę chore. Jest rześki poranek, jadę od razu na krótko, droga przez las, asfalt dobrej jakość, ciężko z tym całym szpejem, 2 małe sakwy po 15 l, na środku bagażnika namiot 1-os, i materac. Stabilność i manewrowość roweru jest inna, trzeba się przyzwyczaić, trochę prowadzi się jak autobus. Nie mogę wykonywać jakiś gwałtownych ruchów, a może to co wydarzy się za 3 dni, to były jakieś pierwsze znaki.
Tczew, niestety nie oglądam rynku, a szkoda. Zwiedzanie, gdy zaplanowane są ponad 200 km dystanse, jest raczej słabe, będę to zmieniał, mam poczucie, że ciągle się gdzieś spieszę. A chyba nie o to w tym chodzi.
Pierwszy przystanek jez. Godziszewskie, odpoczywam na ławce z widokiem na błyszczącą w słońcu taflę wody, jest idealnie, siedzę na sporym wzniesieniu, żuje sandwicha, wiaterek, jeszcze jest przed 9.00, upał nie daje się we znaki, widok fenomenalny, myślę sobie, że jak tak dalej będzie to wyjazd pierwsza klasa. Później zagłębiam się w teren, szuter, pola, lasy, najbardziej nie lubię gdy nawigacja przekierowuje mnie, z drogi dobrej jakość w jakiś ujeb, koleiny, i w niepewność. Dzień robi się coraz bardziej, taki lepki, słońce nagrzewa powietrze, że coraz trudniej nim oddychać.
Jezioro Przywidzkie mam po prawej, szutrówka po nasypie, co raz piękno tego miejsca odsłaniają gęsto go chroniące krzaki i drzewa. Jest rozmach, trochę Kanada, trudno skupić mi się na drodze, wypatruje ciągle jakiejś szczeliny, żeby popatrzeć na przestrzenie. Niestety nie udało się zrobić zdjęć. Później droga dobrej jakości aż do Łapina Kartuskiego, w nim wpadam na szlak Wanogi, którym będę, teraz się przemieszał. W planie Wejherowo. Duszno, gorąco, a przede mną jeszcze do przejechania z południa na północ park trójmiejski, chociaż spodziewałem się przewyższeń, ale nie aż takich. Solidna burza wisi nad grzbietem.
Wszystkie fakty są przeciwko mnie rower za ciężki, trudno manewruje się nim, przeważnie jeżdżę na lekko i krótko. Trójmiejski park to wyzwanie nawigacyjnie, poprzecinany jest tysiącem odnóg, skrzyżowań, wyborów i możliwości, i w tym gąszczu trudno znaleźć ten jedyny wariant. Zdarza się, że na zjazdach wybieram drogę najlepszej jakości, a po czasie nawigacja nakazuje powrót i pnę się mozolnie, bo trzeba było wcześniej skręcić. Poza tym to są prawie góry, szczególnie w drugiej części na wysokości Sopotu. Jadę i tak sobie myślę, że ta cała ziemia z zagłębienia zatoki gdańskiej musiała gdzieś się podziać, i wiadomo, usypano z niej trójmiejski park. On naprawdę jest świetny i kryje pewnie niezliczoną ilość tzw. miejscówek, zakamarków i tajemnic. Można pozazdrościć takiego miejsca, widoki na morze, statki i wyjątkowość życia portowego, a po drugiej stronie autostrady, prawdziwie górskie podjazdy z serpentynami, zjazdami, dobrej jakości drogi, oraz starym lasem. Niestety pogoda, wyzwanie kilometrowe, ciężar roweru, nieznajomość terenu, to czynniki, które nie pozwalają do końca cieszyć mi się tym miejscem. Jadę automatycznie, aby szybciej, często zdzieram klocki, bo nagle zjazd kończy się koleinami. Jak zawsze mam problem z uzupełnieniem wody w bidonach, nie udało się nic kupić do jedzenia. Logistycznie wtopa, a najgorsze, że zapowiada się niezwyczajny ostrzał burzowy, już coraz mniej ludzi w parku, kto może to umyka, duszno, mam wrażenie, że wszystko się lepi, zrywa się wiatr, i tak ciemniej, zdejmuje okulary, żeby nie pogłębiać wrażenia grozy. Jadę, pokonując kolejne serpentyny, jedna za drugą, realizuje jakiś plan z Garmina, trzymam się niebieskiej linii, złożonej z pikseli, cyfrowych i elektrycznych wyświetleń, nie jest to chyba jakieś dobre wiązanie z rzeczywistością, nie jest to pewny i mocny marynarski supeł. Spadają pierwsze krople, są wielkie i rzadkie, jakby ktoś wyżymał szmatę, ale jest tak duszno, że i one w większej ilości nie przebijają się do ziemi, pewnie wyparowują w tym nagrzanym powietrzu, w końcu widzę miasto, jest dziura z tego parku, z tych gór, ratunek, ucieczka. Dwupasmówką jadę w kierunku stacji PKP, żeby ewakuować się do Wejherowa na nocleg, który nawet jeszcze nie jest ugadany. W pociągu dopada mnie, ulało się, w końcu wytchnienie, woda leje się strumieniami, bije wściekle w blaszany dach, ludzie w takim półśnie, w amoku, przysypiają, patrzymy nieprzytomnie w okno, a tam szaro, nic nie widać. Trwa to krótko, tyle, co z Redy do Wejherowa dojechać pociągiem miejskim, dzwonię na taki jedyny w okolicy agro camping, nic dużego, taka prowizorka. Trawy mokre i długie do kolan, zniechęcają mnie do rozbijania namiotu, biorę za 150 zł nocleg w przyczepie Niewiadówek, kładę się i zapadam w sobie. Mam namiot Jack Woskin-Gossamer, tunelowy, w zasadzie to taka trumna, niski, wąski, bez opcji bagażowej, jest to prawdziwy koszmar i nienawidzę w nim spać. Klaustrofobiczny piece of shit. Niestety aparat zepsuł się i wszystkie zdjęcia z wyjazdu mam nieostre.


Tczew, niestety nie oglądam rynku, a szkoda. Zwiedzanie, gdy zaplanowane są ponad 200 km dystanse, jest raczej słabe, będę to zmieniał, mam poczucie, że ciągle się gdzieś spieszę. A chyba nie o to w tym chodzi.
Pierwszy przystanek jez. Godziszewskie, odpoczywam na ławce z widokiem na błyszczącą w słońcu taflę wody, jest idealnie, siedzę na sporym wzniesieniu, żuje sandwicha, wiaterek, jeszcze jest przed 9.00, upał nie daje się we znaki, widok fenomenalny, myślę sobie, że jak tak dalej będzie to wyjazd pierwsza klasa. Później zagłębiam się w teren, szuter, pola, lasy, najbardziej nie lubię gdy nawigacja przekierowuje mnie, z drogi dobrej jakość w jakiś ujeb, koleiny, i w niepewność. Dzień robi się coraz bardziej, taki lepki, słońce nagrzewa powietrze, że coraz trudniej nim oddychać.
Jezioro Przywidzkie mam po prawej, szutrówka po nasypie, co raz piękno tego miejsca odsłaniają gęsto go chroniące krzaki i drzewa. Jest rozmach, trochę Kanada, trudno skupić mi się na drodze, wypatruje ciągle jakiejś szczeliny, żeby popatrzeć na przestrzenie. Niestety nie udało się zrobić zdjęć. Później droga dobrej jakości aż do Łapina Kartuskiego, w nim wpadam na szlak Wanogi, którym będę, teraz się przemieszał. W planie Wejherowo. Duszno, gorąco, a przede mną jeszcze do przejechania z południa na północ park trójmiejski, chociaż spodziewałem się przewyższeń, ale nie aż takich. Solidna burza wisi nad grzbietem.
Wszystkie fakty są przeciwko mnie rower za ciężki, trudno manewruje się nim, przeważnie jeżdżę na lekko i krótko. Trójmiejski park to wyzwanie nawigacyjnie, poprzecinany jest tysiącem odnóg, skrzyżowań, wyborów i możliwości, i w tym gąszczu trudno znaleźć ten jedyny wariant. Zdarza się, że na zjazdach wybieram drogę najlepszej jakości, a po czasie nawigacja nakazuje powrót i pnę się mozolnie, bo trzeba było wcześniej skręcić. Poza tym to są prawie góry, szczególnie w drugiej części na wysokości Sopotu. Jadę i tak sobie myślę, że ta cała ziemia z zagłębienia zatoki gdańskiej musiała gdzieś się podziać, i wiadomo, usypano z niej trójmiejski park. On naprawdę jest świetny i kryje pewnie niezliczoną ilość tzw. miejscówek, zakamarków i tajemnic. Można pozazdrościć takiego miejsca, widoki na morze, statki i wyjątkowość życia portowego, a po drugiej stronie autostrady, prawdziwie górskie podjazdy z serpentynami, zjazdami, dobrej jakości drogi, oraz starym lasem. Niestety pogoda, wyzwanie kilometrowe, ciężar roweru, nieznajomość terenu, to czynniki, które nie pozwalają do końca cieszyć mi się tym miejscem. Jadę automatycznie, aby szybciej, często zdzieram klocki, bo nagle zjazd kończy się koleinami. Jak zawsze mam problem z uzupełnieniem wody w bidonach, nie udało się nic kupić do jedzenia. Logistycznie wtopa, a najgorsze, że zapowiada się niezwyczajny ostrzał burzowy, już coraz mniej ludzi w parku, kto może to umyka, duszno, mam wrażenie, że wszystko się lepi, zrywa się wiatr, i tak ciemniej, zdejmuje okulary, żeby nie pogłębiać wrażenia grozy. Jadę, pokonując kolejne serpentyny, jedna za drugą, realizuje jakiś plan z Garmina, trzymam się niebieskiej linii, złożonej z pikseli, cyfrowych i elektrycznych wyświetleń, nie jest to chyba jakieś dobre wiązanie z rzeczywistością, nie jest to pewny i mocny marynarski supeł. Spadają pierwsze krople, są wielkie i rzadkie, jakby ktoś wyżymał szmatę, ale jest tak duszno, że i one w większej ilości nie przebijają się do ziemi, pewnie wyparowują w tym nagrzanym powietrzu, w końcu widzę miasto, jest dziura z tego parku, z tych gór, ratunek, ucieczka. Dwupasmówką jadę w kierunku stacji PKP, żeby ewakuować się do Wejherowa na nocleg, który nawet jeszcze nie jest ugadany. W pociągu dopada mnie, ulało się, w końcu wytchnienie, woda leje się strumieniami, bije wściekle w blaszany dach, ludzie w takim półśnie, w amoku, przysypiają, patrzymy nieprzytomnie w okno, a tam szaro, nic nie widać. Trwa to krótko, tyle, co z Redy do Wejherowa dojechać pociągiem miejskim, dzwonię na taki jedyny w okolicy agro camping, nic dużego, taka prowizorka. Trawy mokre i długie do kolan, zniechęcają mnie do rozbijania namiotu, biorę za 150 zł nocleg w przyczepie Niewiadówek, kładę się i zapadam w sobie. Mam namiot Jack Woskin-Gossamer, tunelowy, w zasadzie to taka trumna, niski, wąski, bez opcji bagażowej, jest to prawdziwy koszmar i nienawidzę w nim spać. Klaustrofobiczny piece of shit. Niestety aparat zepsuł się i wszystkie zdjęcia z wyjazdu mam nieostre.


- DST 135.00km
- Czas 07:27
- VAVG 18.12km/h
- Sprzęt Giant Revolt
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 16 czerwca 2024
w czasie suszy szosa sucha
połączyłem w całość wszystkie nowe DDR, jakie powstały w ostatnim czasie. 



- DST 70.00km
- Czas 02:34
- VAVG 27.27km/h
- Sprzęt Giant Revolt
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 9 czerwca 2024
Kategoria Grawele, Kółka do 75 km
nad wodę
trochę szukałem nowych dróg, stąd te falstarty.






- DST 82.00km
- Czas 04:27
- VAVG 18.43km/h
- Sprzęt Giant Revolt
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 28 maja 2024
Kategoria Grawele, Trasa ponad 200
Mazurska poniewierka_dzień 2
Za Mrągowem, w okolicach jez. Sarz, jest błąd trasy. Przedzierałem się przez las, niestety wkrótce droga zniknęła, gdy wydostałem się z lasu to na pole ogrodzone drutem kolczastym. Przedarłem się jakoś, gdy wybrnąłem, wyszedłem na betonową drogę, fajna przestrzeń, pola, łąki, wijąc się ta betonówka. Niestety prowadziła do dużego gospodarstwa, dawny PGR, gdzie farmer nie chciał przepuścić. Za tym jego gospodarstwem była spoko droga, widzę to na mapie, ale powiedział, że na tyłach nie ma żadnej drogi. Niestety jedną opcją był powrót i jazda DK 16, wąsko, TIRY, upalny dzień rozkręcony już na 100%. Poza tym, same pozytywy, zdarzyły się tego dnia. I do tego świetna trasa DDR po byłym nasypie kolejowym, z Biskupca do Szczytna. A później lasy, że hej. W Niedzicy jestem koło 14-15:00 jakiś atomowy wiatr w twarz na końcówce, świetny wyjazd do samego końca.







- DST 195.00km
- Czas 08:58
- VAVG 21.75km/h
- Sprzęt Giant Revolt
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 27 maja 2024
Kategoria Grawele, Trasa ponad 200
Mazurska poniewierka_dzień 1
Ostrołęka byłe miasto wojewódzkie, odległe 100 km od M, jest taką bramą na Mazury, trzeba tylko przejechać przez Kurpie, których nie sposób przecenić. Jednak, żeby tam dostać się z M, trzeba wstać rano, możliwe, że jestem pierwszy, tuż za ptactwem, pociąg 5:03 z sąsiedniej Kobyłki, a później przesiadka w Tłuszczu i 1h i 20 min i wysiadam w Ostrołęce. Od razu falstart, wyznaczyłem w innym miejscu dworzec główny, na szczęście to miasto leży nad rzeką, nad nią przerzucone są mosty, a tam są nawet dwa i to obok siebie. A wylotówka na Ruciane to trzeba przeprawić się przez jeden z nich, w zasadzie obojętne który. Nie odpalam nawet nawigacji. Przeprawiam się tym bardziej kameralnym, ładny widok z mostu na zieloną, dolinkę, którą wije się Narew.
Lubię te tereny, szczególnie, tą magiczną granicę pomiędzy dwoma światami, kulturami, gdy zmienia się architektura, a przyroda z płaszczyzn przemienia się w pagórki.
A to zjawisko najlepiej uchwytne jest na rowerze. Bardzo udany wyjazd, rower bez awarii przejechał, na koniec udało się z noclegiem. Mazury przyjazne, to kraina z wieloma szerokimi, szutrami, chociaż trochę zniszczone przez ruch samochodowy. Ale o wiele lepiej przemieszczać się siecią szutrów, niż tymi wąskimi, krętymi asfaltami. Kurpie to odkrycie dopiero, może jeszcze się tam wybiorę jeszcze i kiedyś.

Zachód słońca na dojeździe na nocleg w Orle, piękna trasa z Giżycka.

Pierwszy przystanek i pierwszy łyk wody. Most nad Szkwą, dopływ Narwi.

Kurpie,

tutaj, gdzieś mniej więcej przebiegała granica pomiędzy II RP a Germanią.

szutry nad Rucianym, tarka, a może nawet więcej

mazurski klasyk złapany

im dalej na północ, tym ładniej

moje ulubione otwarte przestrzenie

kończy się dzień.
Lubię te tereny, szczególnie, tą magiczną granicę pomiędzy dwoma światami, kulturami, gdy zmienia się architektura, a przyroda z płaszczyzn przemienia się w pagórki.
A to zjawisko najlepiej uchwytne jest na rowerze. Bardzo udany wyjazd, rower bez awarii przejechał, na koniec udało się z noclegiem. Mazury przyjazne, to kraina z wieloma szerokimi, szutrami, chociaż trochę zniszczone przez ruch samochodowy. Ale o wiele lepiej przemieszczać się siecią szutrów, niż tymi wąskimi, krętymi asfaltami. Kurpie to odkrycie dopiero, może jeszcze się tam wybiorę jeszcze i kiedyś.

Zachód słońca na dojeździe na nocleg w Orle, piękna trasa z Giżycka.

Pierwszy przystanek i pierwszy łyk wody. Most nad Szkwą, dopływ Narwi.

Kurpie,

tutaj, gdzieś mniej więcej przebiegała granica pomiędzy II RP a Germanią.

szutry nad Rucianym, tarka, a może nawet więcej

mazurski klasyk złapany

im dalej na północ, tym ładniej

moje ulubione otwarte przestrzenie

kończy się dzień.
- DST 209.00km
- Czas 08:38
- VAVG 24.21km/h
- Sprzęt Giant Revolt
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 19 maja 2024
Kategoria Grawele, Kółka do 150 km
Bliski Wschód 2024
mazowieckie płaszczyzny, fajnie jechało się, wstrzeliłem się w miarę spoko drogi,






- DST 135.00km
- Czas 05:25
- VAVG 24.92km/h
- Sprzęt Giant Revolt
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 14 maja 2024
Kategoria Grawele, Kółka do 75 km
nieporęcki
nic specjalnego


- DST 76.00km
- Czas 03:12
- VAVG 23.75km/h
- Sprzęt Giant Revolt
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 3 maja 2024
Kategoria Grawele, Kółka do 150 km
Północne Zegrze

Zdecydowanie lepiej byłoby pojechać ul. Kwiatową do końca, do ul. Żwirowej, niż skręcić w prawo i wdepnąć w te chaszcze w lesie i bunkry. Poza tym za Jabłonną rozkopane przez budowniczych rurociągu. Poza tym dobrze leciało się, .....
- DST 108.00km
- Czas 05:21
- VAVG 20.19km/h
- Sprzęt Giant Revolt
- Aktywność Jazda na rowerze